Wczoraj moja dziewięcioletnia wnuczka zapytała, jaka jest moja ulubiona pora roku. Jest u nas, w naszym domu w Lynchburgu, w stanie Virginia, od trzech dni. W ostatnią sobotę spadło tutaj pięć cali śniegu. Taka ilość zazwyczaj unieruchamia miasto na trzy lub cztery dni, a moją wnuczkę i jej mamę zmusza do pozostania w domu, do grania w Monopol lub czytania o przygodach Harry'ego Pottera.
Kiedy odpowiedziałem, że moją ulubioną porą roku jest zima, zaczęła chichotać. Myślała pewnie, że się zgrywam, a to jeden z moich żartów, ale z powagą pokiwałem głową i powiedziałem: „To prawda. Zima to moja ulubiona pora roku.”. Popatrzyła na mnie podejrzliwie i zapytała: „Ale dlaczego?”. Znowu pokiwałem głową i powiedziałem: „Ponieważ wychowałem się w Chicago, a tam zima to najlepsza pora roku”.
Kiedy w latach 50. i 60. dorastałem w pobliżu Humboldt Park, zima to był mój ulubiony czas. Mieszkaliśmy zaraz przy parku, a kiedy spadł śnieg, park wyglądał pięknie. Nienawidzę banalnych określeń, ale zamieniał się w baśniową zimową krainę. W inny świat.
Kiedy brodziłem w głębokim śniegu, zjeżdżałem na sankach z Bunker Hill albo jeździłem na łyżwach wokół wyspy na zamarzniętej parkowej sadzawce, na chwilę zapominałem, że jestem w mieście. 12-apartamentowe budynki, niekończące się korki, przepychający się tłum, maszyny, cegły i brud – wszystko to znikało i przez moment byłem tylko ja i zimny wiatr zawiewający śnieg we wszystkie strony. Czasami po prostu stałem sam w parku z twarzą zwróconą ku niebu i patrzyłem, jak śnieżynki wolno wirują wokół mnie.
I nigdy nie zapomnę, jak zobaczyłem śnieg po raz pierwszy w życiu. Miałem cztery lata, kiedy przyjechaliśmy do Chicago po latach spędzonych w niemieckim obozie dla uchodźców wojennych. Mieszkaliśmy w małym apartamencie, w budynku naprzeciwko kościoła św. Jadwigi. Pewnej nocy, zaraz przed pójściem spać wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że coś białego leci z nieba. Nie wiedziałem, co to jest, ale postanowiłem wyjść na zewnątrz i się dowiedzieć.
W piżamie wyszedłem do ogródka, stanąłem w padającym śniegu, wyciągnąłem przed siebie obie ręce, żeby złapać jak najwięcej śnieżnych płatków. Nagle zobaczyłem fioletowe światło, które wychodziło zewsząd, a jednocześnie znikąd. Było w tym piękno i magia. Oczywiście byłem dzieckiem i nie pomyślałem w ten sposób, ale tak właśnie się wtedy czułem. Czułem się jakby cały wszechświat czekał, by sprawić mi przyjemność, jakby sam Bóg patrzył na mnie z Nieba opierając się łokciami na framudze gigantycznego niebiańskiego okna.
Patrzył na mnie, jak bawię się w śniegu i uśmiechał się. Może to właśnie uśmiech Pana Boga sprawił, że w parku pojawiło się to fioletowe światło, które wypełniło śnieżny świat w Chicago w 1952 roku, a potem znowu, każdego następnego roku.
Winter in Chicago
Just yesterday, my 9-year old granddaughter asked me what my favorite season is. She had been house bound here in Lynchburg, Virginia, for the last three days. Five inches of snow fell last Saturday night, and that much snow here generally cripples the city for three or four days and forces her and her mom to stay home playing Monopoly or rereading Harry Potter novel.
When I told her that winter was my favorite season, she started giggling. She thinks I’m the big joker and that this was just another of my big jokes, but I nodded and said, “No, it’s true. Winter is my favorite season.”
She looked at me suspiciously and said one word, “Why?”
I nodded back and said, “Winter is my favorite season because I grew up in Chicago where winter is the best season.”
And that’s true too.
Growing up in the Humboldt Park area in the 1950s and 1960s, winter was always my favorite time. We lived about a half a block from the park, and the park was great in the snow. I hate to use clichés, but it was a winter wonderland. It was another world.
Walking through the snow or sledding down Bunker Hill or ice skating around the island in the lagoons in the park, I would forget the city entirely for a while. Its 12-flat apartment buildings, its endless traffic, its shoving crowds, its machines and bricks and dirt – all of that would disappear and there would just be me and the cold wind spiraling the snow wherever I’d look. Sometimes I would just stand alone in the park with my face turned to the sky watching the snowflakes swirling slowly around me.
And always, I would remember the first time I saw snow.
I was 4 years old, and we had just come to Chicago after years in the Displaced Persons camps in Germany. We were living in a small, basement apartment across the street from St. Hedwig Church.
One night just before going to bed, I looked out the window and I saw something white falling from the sky. I didn’t know what it was, but I knew I had to go outside to see what it was.
I stepped in the backyard in my pajamas and stood in the white swirling snow and stretched out both my hands to catch the falling flakes, and I suddenly saw a purple light coming all at once from nowhere and everywhere.
There was beauty in it, and magic too. Of course, I was a kid and couldn’t have thought that, but that was the way it felt. It felt like the whole world was waiting on my pleasure, like God Himself was staring down from Heaven, elbows spread across a giant windowsill.
He was smiling at me playing in the snow, and maybe it was God’s smile that showered a purple light across the dark, snow-crusted world of Chicago in 1952 and every year after.
John Guzlowski
amerykański pisarz i poeta polskiego pochodzenia. Publikował w wielu pismach literackich, zarówno w USA, jak i za granicą, m.in. w „Writer’s Almanac”, „Akcent”, „Ontario Review” i „North American Review”. Jego wiersze i eseje opisujące przeżycia jego rodziców – robotników przymusowych w nazistowskich Niemczech oraz uchodźców wojennych, którzy emigrowali do Chicago – ukazały się we wspomnieniowym tomie pt. „Echoes of Tattered Tongues”. W 2017 roku książka ta zdobyła nagrodę poetycką im. Benjamina Franklina oraz nagrodę literacką Erica Hoffera, za najbardziej prowokującą do myślenia książkę roku. Jest również autorem dwóch powieści kryminalnych o detektywie Hanku Purcellu oraz powieści wojennej pt. „Road of Bones”. John Guzlowski jest emerytowanym profesorem Eastern Illinois University.
—
John Guzlowski's writing has been featured in Garrison Keillor’s Writer’s Almanac, Akcent, Ontario Review, North American Review, and other journals here and abroad. His poems and personal essays about his Polish parents’ experiences as slave laborers in Nazi Germany and refugees in Chicago appear in his memoir Echoes of Tattered Tongues. Echoes received the 2017 Benjamin Franklin Poetry Award and the Eric Hoffer Foundation's Montaigne Award for most thought-provoking book of the year. He is also the author of two Hank Purcell mysteries and the war novel Road of Bones. Guzlowski is a Professor Emeritus at Eastern Illinois University.
fot.Kamil Krzaczynski/EPA/REX/Shutterstock