Wiadomość o styczniowym aresztowaniu przez służby imigracyjne ICE polskiego lekarza z Michigan obiegła polonijne i ogólnokrajowe media. Doktor Łukasz Niec, internista z Kalamazoo od 40 lat mieszkający w USA, zagrożony obecnie deportacją do Polski – kraju, który jest mu obcy, po wyjściu z ośrodka zatrzymań imigrantów swoimi wrażeniami podzielił się z red. Joanną Marszałek.
16 stycznia to nie był dla Pana rodziny typowy dzień. Co się wydarzyło?
Dr Łukasz Niec: Odwiozłem właśnie moją pasierbicę na przystanek autobusowy, który jest na końcu mojego podjazdu. Było dość wcześnie i zamierzałem zabrać się za parę spraw, które miałem do załatwienia tego dnia, kiedy pod drzwi podeszło trzech agentów ICE. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem nawet, co to jest ICE. Dlatego na początku myślałem, że to jakiś żart. Kiedy powiedzieli mi, że są tu z powodu dwóch zarzutów z czasów, gdy miałem 17 lat, wówczas pomyślałem, że to jest na pewno żart.
Czy próbował Pan się tłumaczyć?
– Próbowałem. Powiedziałem, że to przecież sprawa sprzed ćwierćwiecza, na dodatek czyny objęte były specjalnym programem (Holmes Youthful Trainee) gwarantującym wymazanie ich z kartoteki. Zaliczyłem nadzór kuratorski, sprawy zostały zamknięte. Czynów tych dokonałem jako dzieciak i nie byłem to tak naprawdę ja, tylko ludzie, z którymi przebywałem. Zostałem zatem uznany winnym przez współudział... Moje tłumaczenia na nic się zdały. Aresztowali mnie i przewieźli do ośrodka zatrzymań. Wtedy powoli zaczęło do mnie docierać, że to dzieje się naprawdę. Zadzwoniłem do żony, która oczywiście też pomyślała, że to jakiś żart.
Jak wygląda życie w ośrodku zatrzymań dla imigrantów?
– Procedury są podobne jak przy aresztowaniu. Najpierw pobieranie odcisków palców, później klasyfikacja więźnia. Duża sala, do spania coś na kształt boksów z łóżkami piętrowymi. Jeden telewizor na 60 osób, zbiorowa łazienka, prysznice przypominające te na siłowni... Musiałem założyć pomarańczowy uniform, taki sam, jaki mają więźniowie. Byłem w grupie osób z wykroczeniami, więc nie było tak źle. Strażnicy byli całkiem mili i wyrozumiali. Wizyty – 40 minut tygodniowo na osobę. Jest telefon, z którego można korzystać za 25 centów za minutę, więc na szczęście mogłem mieć kontakt ze światem zewnętrznym. Jedzenie – było okropne. Przez pierwsze trzy dni nic nie tknąłem. Po paru dniach zacząłem jeść to, co było. Można było zakupić parę rzeczy, typu kluski z paczki podgrzewane w mikrofalówce, jednak opcje do zakupu były bardzo ograniczone i bardzo drogie. Pobyt tam nie różni się bardzo od pobytu w więzieniu.
Jakie myśli przychodziły Panu do głowy podczas tego dwutygodniowego pobytu w ośrodku zatrzymań?
– To było dokładnie 15 dni i 16 nocy. Przeważały szok i niepokój co do mojej przyszłości. Nigdy nie sądziłem, że mogę mieć sprawę o deportację. 2-3 lata temu odnowiłem zieloną kartę, byłem w Kostaryce, bez problemu przekroczyłem granicę. Teraz jestem w ośrodku zatrzymań i rozmyślam, co będzie, jeśli skończę w kraju, którego tak naprawdę nie znam.
Jak to nie zna Pan? Jest Pan przecież obywatelem polskim.
– Zgadza się. Wyjechałem z Polski, gdy miałem cztery lata. Gdy miałem 18 lat, tata zabrał mnie i siostrę do Polski na dziesięć dni. Nie, żebym miał złe wspomnienia, ale po dziesięciu dniach byłem już gotowy do powrotu do Stanów. Nie znam tego kraju, nie wychowałem się tam. Rodzice przywieźli nas do Stanów z zamiarem pozostania tutaj na stałe. Oboje byli lekarzami, zależało im na nauczeniu się języka. W domu mówiliśmy po angielsku, żeby pomóc sobie i rodzicom w lepszym przyswojeniu sobie języka. Mama proponowała mi i siostrze lekcje polskiego. Siostra trochę się nauczyła, ja – nie... Rozumiem prawie wszystko, lecz mówienie jest dla mnie bardzo trudne.
W takim razie następne pytanie zadam po polsku. Co oznaczałaby dla Pana i Pańskiej rodziny deportacja?
– Żona zdecydowanie nie byłaby w stanie utrzymać domu, w którym obecnie mieszkamy. To ja płacę rachunki. Żona pracuje co prawda, ale mniej godzin, poza tym jako lekarz zarabiam dużo więcej niż ona. Deportacja oznaczałaby również rozbicie naszej rodziny, ponieważ córka żony z pierwszego małżeństwa utrzymuje kontakt ze swoim ojcem. Jest on bardzo miłą i rozsądną osobą, i choć jest bardzo wyrozumiały, nie byłby skłonny pozwolić na zabranie jej do Polski. On również ją kocha i chce widywać. To zrozumiałe.
Na jakim etapie jest obecnie Pańska sprawa? Czy jest Pan przygotowany na ewentualną deportację?
– Z ośrodka zatrzymań imigrantów wyszedłem po wpłaceniu kaucji w wysokości 10 tys. dolarów. Wiem, że miałem szczęście, bo w sprawach deportacyjnych na przesłuchanie czeka się miesiącami, a często w ogóle nie ma możliwości wyznaczenia kaucji, albo jest ona znacznie wyższa. Myślę, że wpływ na moją sprawę miało nagłośnienie w mediach i niesamowite wsparcie, jakie otrzymałem od wielu ludzi i za co przy okazji bardzo dziękuję. Listy w mojej sprawie napisali nie tylko moja pasierbica, jej ojciec, lecz również koledzy z pracy, pacjenci, ich rodziny i obcy ludzie. Jestem pełen optymizmu i nadziei. Moją sprawą zajmuje się dwóch adwokatów, którzy bardzo owocnie ze sobą współpracują. Sprawa deportacyjna oczywiście trwa i nie wiem, kiedy ponownie stanę przed sądem, ale liczę na to, że ponieważ sprawa jest tak stara, mogę kwalifikować się na jakiś rodzaj unieważnienia deportacji.
Czyli pora wrócić do pracy, do pacjentów?
– Tak, i do domu, do rodziny. Moja 6-letnia córka nie rozumiała co prawda, co się dzieje, ale starsza była dość zaskoczona całą sprawą. Napisała list do sędziego imigracyjnego,w którym prosi o mój powrót do domu. Tęskniła za moim gotowaniem, wspólnym spędzaniem czasu. Wszyscy cieszą się, że jestem z powrotem. Byłem już w szpitalu na spotkaniu, rozpocząłem część moich obowiązków, ale oficjalnie do pracy wracam 8 lutego.
Pytanie, które aż samo ciśnie się na usta – dlaczego nigdy nie zrobił Pan obywatelstwa?
– Wszystko sprowadza się do niesłuchania mamy i taty... Gdy miałem 17 lat, mama mówiła mi, żeby złożyć podanie wraz z nią. Oczywiście nie posłuchałem jej. Sprawa obywatelstwa zeszła na dalszy plan. Potem była szkoła, studia, rodzina, dzieci. Naprawdę nie mam żadnej dobrej wymówki. Żałuję, że tego nie zrobiłem.
Czy ma Pan zamiar zrobić to teraz?
– Oczywiście, choć teraz będzie pewnie nieco trudniej. Jednak według moich prawników dwa czyny sprzed lat nie dyskwalifikują i nigdy nie dyskwalifikowały mnie przed otrzymaniem obywatelstwa. Zawsze odnawiałem zieloną kartę, myślałem, że to wystarczy. Nigdy nie sądziłem, że mogę stanąć przed możliwością deportacji za wykroczenia, będąc stałym rezydentem.
Wygląda na to, że najlepszą lekcją z tego wydarzenia jest to, aby zawsze słuchać rodziców.
– Oj tak. Gdy oni coś mówią, zwłaszcza dzieciom, to najczęściej mają ku temu dobry powód. Nie słuchałem ich również, gdy nakłaniali mnie, abym poszedł na medycynę. Zrobiłem to dopiero, kiedy przestali mnie namawiać. I polubiłem to. Po tym doświadczeniu trochę inaczej też patrzę na świat. Bardziej szanuję i doceniam wiele rzeczy, jak choćby samo bycie na wolności. Jadąc samochodem boję się nawet przekroczyć prędkość, zapinam pasy bezpieczeństwa. Nie żebym wcześniej robił coś złego. Prawdę mówiąc, nadal jestem dość zaskoczony tym, co się wydarzyło, ale teraz wierzę, że takie rzeczy się zdarzają.
Dziękuję za rozmowę.
Reklama