Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
niedziela, 24 listopada 2024 16:10
Reklama KD Market

Od miasta do sanktuarium dla „normalnych ludzi”

Miejsce przechowywania przedmiotów lub relikwii; miejsce, gdzie znajduje się coś cennego; miejsce uznawane za święte. Tak słowo „sanktuarium” definiują słowniki. Jak termin kojarzony głównie z religią stał się przydomkiem dla amerykańskich miast, które chronią nieudokumentowanych imigrantów?

Termin „miasto sanktuarium” jest używany do określania metropolii, które prawnie lub zwyczajowo decydują się na konkretne procedury dla ochrony nieudokumentowanych imigrantów. Najczęściej chodzi o nieprzeznaczanie funduszy i zasobów miejskich na egzekwowanie przepisów imigracyjnych. Innymi słowy ani policja, ani pracownicy miejscy nie dochodzą statusu imigracyjnego danej osoby.

Takich miast jest obecnie w Stanach Zjednoczonych około 200. Do największych, najbardziej znanych należą, poza Chicago, San Francisco, Los Angeles, San Diego, Dallas, Austin, Houston, Minneapolis, Detroit, Nowy Jork, Baltimore, Waszyngton i Miami. Ale oprócz nich jest jeszcze szereg miast i miasteczek, najwięcej w stanach Oregon, Waszyngton, Kalifornia, na Środkowym Zachodzie oraz na północno-wschodnim wybrzeżu (stany Massachusetts, Connecticut, Nowy Jork, Filadelfia). Dokładną liczbę tych miejsc trudno ustalić, gdyż termin „miasto sanktuarium” nie ma w zasadzie znaczenia prawnego.

Centrum Studiów Imigracyjnych w Waszyngtonie podaje, że federalna jednostka zajmująca się egzekwowaniem przepisów imigracyjnych i celnych, znana jako ICE (Immigration and Customs Enforcement), zidentyfikowała około 300 takich jurysdykcji. Według ICE stanowią one prawdziwe wyzwanie, odmawiając współpracy z władzami i zakłócając egzekwowanie prawa. Od stycznia 2014 do końca września 2015 r. miasta azylowe odmówiły ICE wydania ponad 17 tysięcy zatrzymanych.

Wietrzne Miasto azylowe
W Chicago, będącym jednym z miast sanktuariów, nieudokumentowani mieszkańcy mają pełny dostęp do usług miejskich i mogą żyć bez strachu, że policja będzie wypytywać o ich status imigracyjny, czy złoży na nich doniesienie. Historia takiego podejścia sięga 30 lat wstecz, kiedy w 1985 r. burmistrz Harold Washington, na znak sprzeciwu wobec decyzji rządu federalnego zezwalającej na wypytywanie w urzędach o status imigracyjny interesantów, wydał rozporządzenie wykonawcze zabraniające właśnie takich praktyk w obrębie Chicago. Cztery lata później burmistrz Richard M. Daley podtrzymał to samo rozporządzenie, a w 2006 r. zatwierdziła je również rada miejska.

Jak zawsze istnieją luki prawne. Gdy w 2012 r. chicagowska policja zatrzymała 54-letnią Kamerunkę za niewłączenie światła przy skręcaniu i przy sprawdzaniu bazy danych natrafiła na nakaz deportacyjny, nie było jasnych standardów co do tego, jak postąpić. W rezultacie kobieta przetrzymywana była przez dwa dni i przekazana władzom imigracyjnym, choć nie została deportowana. Incydent ten stał się pretekstem dla burmistrza Rahma Emanuela, który postanowił zabliźnić rany z kongresmenem Luisem Gutierrezem i wspólnie wprowadzić rozporządzenie pod nazwą „Welcoming City”. Od poprzednich rozporządzeń różni się ono tym, że zabrania policji przetrzymywania nieudokumentowanych imigrantów, chyba że ciąży nad nimi nakaz aresztowania lub są oskarżeni o poważne przestępstwo.

Urzędnicy, którzy stoją za tym rozporządzeniem, podkreślają, że korzyści z ochrony nieudokumentowanych imigrantów są obustronne. Mieszkańcy bez legalnego statusu, którzy nie żyją w strachu przed policją i urzędnikami, są bardziej skłonni sami zgłaszać problemy w mieście, występować w roli świadków przestępstw, a współpracując z policją przyczyniać się do zwalczania prawdziwej przemocy. Mogą być przykładnymi obywatelami, cennymi uczestnikami życia lokalnych społeczności, wartościowymi pracownikami, w ostateczności... normalnymi ludźmi.

Normalni ludzie
Tak jak 33-letnia Lupe, która w Chicago spędziła prawie 13 lat. Przyleciała do Stanów z Meksyku na wizie turystycznej. Jej ojciec, obywatel amerykański, złożył na nią petycję rodzinną jeszcze w 2002 r. Jednak przy istniejących przepisach imigracyjnych okres oczekiwania na rozpatrzenie podania jest długi, a jeszcze dłuższy dla obywateli niektórych krajów – dla Lupe wynosi obecnie około 22 lata. Jej mąż jest ciężko chory. Ich rachunki medyczne sięgnęły już setek tysięcy dolarów, lecz Lupe nie traci ducha. Ciężko pracuje, sprzątając szkoły i spłaca rachunki, ile może, po 50 dol. miesięcznie. Udziela się w swoim kościele i pracuje jako wolontariusz w szpitalu dziecięcym. Ma marzenie, tak nierealne, że nikomu o tym nie mówi: zostać lekarzem pediatrą.

Od stycznia 2014 do końca września 2015 r. miasta azylowe odmówiły ICE wydania ponad 17 tysięcy zatrzymanych."



58-letni Jan przyleciał do Chicago 10 lat temu, też na wizie turystycznej, którą przesiedział. Ściągnął żonę i córkę, mieli zarobić trochę na wykończenie domu i wracać. Jednak życie napisało inny scenariusz. Córce urodziło się niepełnosprawne dziecko. Teraz z żoną pomagają w jego wychowywaniu. Jan pracuje na dachach. Nie ma żadnej możliwości uregulowania swojego statusu. Nikt z bliskich nie ma papierów. Niedawno zaczął mieć problemy ze zdrowiem, ból pleców się nasilił, czasami utrudnia funkcjonowanie. Nie ma ubezpieczenia i odmawia pójścia do lekarza prywatnie. Gdy mówię mu o bezpłatnych klinikach dla osób bez ubezpieczenia, wyczuwam nieufność. – Pani, teraz i tak trzeba nam się będzie stąd brać. Tylko jak zostawić córkę... – głos mu się łamie.

34-letnia Svetlana przyleciała z Ukrainy na wizie studenckiej w 2005 r. Przedłużała ją kilkakrotnie, aby zachować legalny status. W końcu nie miała już pieniędzy na prawnika, ani na opłacanie drogiej szkoły. Wiza wygasła, poszła do pracy przy opiece nad dziećmi. Gdy stanęła finansowo na nogi, zapisała się do college'u miejskiego. Teraz jest na ostatnim roku księgowości. Jest na honorowej liście najlepszych studentów. Wszyscy dopytują, co dalej, jaki uniwersytet wybierze. Ale tylko jeden zaufany doradca na kampusie zna jej sytuację imigracyjną. O ile miejski college ma specjalny program stypendiów otwarty również dla nieudokumentowanych imigrantów, na uniwersytetach takie opcje praktycznie nie istnieją. Svetlana rozważa powrót do Europy.

48-letni Juan z Salwadoru przekroczył granicę nielegalnie. Najpierw musiał odbyć niełatwą podróż do Meksyku. Potem szedł całą dobę, w środku nocy przepływał pontonem rzekę i przez kolejną dobę jechał w furgonetce, ściśnięty pośród innych mężczyzn, kobiet i dzieci. Po przybyciu do Chicago przez pierwsze dwa lata spłacał „el coyote”, który go przemycił za 6 tys. dolarów. Potem mógł wreszcie zająć się rodziną. Wiosną i latem utrzymuje zieleń na cmentarzach, zimą próbuje załapać się w McDonaldzie albo na sprzątaniu. Wszystkie zarobione pieniądze wysyła żonie i piątce dzieci. Z dumą pokazuje mi ich zdjęcia. Nie widział ich ponad 10 lat. „Ale kto wie, może ich wkrótce zobaczę” – mówi.

Lupe, Jan, Svetlana i Juan mieszkają w Chicago, mieście azylowym, gdzie funkcjonują jak „normalni ludzie”.

Joanna Marszałek

j.marszał[email protected]
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama