Jest mglisty poranek 21 marca 1983 roku. W rolniczy samolot typu Antonow AN-2 na lotnisku w Wytownie koło Słupska wsiada niewielka grupa. Dorośli, dziec i pies. Jest 7 rano. Samolot startuje o wyznaczonej godzinie, a maszyna kieruje się na tereny, gdzie mają być przeprowadzone opryski. Nikt nie podejrzewa, że dwunastu Polaków właśnie podjęło próbę zuchwałej ucieczki do Szwecji.
Mglisty poranek
Na pokładzie jest osiem dorosłych osób i czwórka dzieci. Za sterami siedzi Henryk Prokop, na co dzień mechanik pokładowy samolotów opryskowych, pracownik Zakładu Usług Agrolotniczych z licencją szybownika i nielegalnym przeszkoleniem w pilotażu. Bez żadnych map, które wówczas były nie do zdobycia, jedynie z poniemiecką mapą Merkatora, zresztą bezużyteczną, bo nie pokazującą szwedzkiego wybrzeża, Prokop przelatuje nad jednostką wojskową w Ustce i kieruje się na północ.
– Tuż po starcie skierowałem Antka (Antonowa – przyp. red.) w stronę, gdzie miały być przeprowadzane opryski. Musieliśmy zachować wszelkie pozory, że wszystko jest tak, jak zwykle. Chwilę później zrobiłem gwałtowny skręt w przeciwnym kierunku. Żeby nie być wykrytym przez radary, utrzymywałem wysokość zaledwie 7-10 metrów najpierw nad ziemią, a później nad morzem.
Ucieczka samolotu zostaje szybko wykryta. W niecałe 10 minut od startu pilot przez radio słyszy: „Arena dwa, Arena dwa, samolot rolniczy w kierunku północnym”. Kod wywoławczy dla jednostki wojskowej w Redzikowie oznacza, że za dwunastką został wysłany pościg.
– Według mojej wiedzy puściły się za nami dwie Iskry, ale ponieważ była duża mgła, nie mogły nas namierzyć i zawróciły – opowiada Prokop, który od lat zbiera materiały związane z ucieczką.
Plan
W Polsce od ponad roku trwa stan wojenny. Chociaż przydziały na benzynę dla prywatnych pojazdów są ściśle wydzielane, to PGR-y, gdzie znajdują się samoloty opryskowe, mają swoje stacje paliw. Piloci muszą jednak spuszczać benzynę po zakończeniu pracy, a akumulatory wymontowywać i zamykać pod kluczem na wypadek, żeby komuś nie przyszła do głowy chęć „wypożyczenia” maszyny.
Do dogadania się dwóch mechaników, którzy znają się wcześniej z pracy w Zakładzie Usług Agrolotniczych, dochodzi przypadkowo. Rozmowa, która rozgrywa się w hangarze pomiędzy Henrykiem Prokopem a Mirosławem Błachutą, odtworzona po latach, przebiega następująco:
– Co ty tak pucujesz ten samolot? – pyta Mirek.
– Żebym się nie musiał za niego wstydzić, jak mnie ktoś porwie – pada odpowiedź Prokopa.
– Ja bym dał duże pieniądze za to, żeby mnie ktoś porwał – rzuca w powietrze Błachuta.
– A mnie byś dał? – konkretnie stawia sprawę przyszły pilot.
– Chodź, pogadamy – mówi na to Mirek.
Taka konwersacja nie musi oznaczać jeszcze żadnego planu. Temat ucieczki jest gorący, bowiem kilka tygodni wcześniej do Szwecji uciekli helikopterem dwaj wojskowi. Wszyscy ten wyczyn komentują. Ale – w przypadku Prokopa i Błachuty – plan oznacza. A w ślad za nim – przygotowanie maszyny do lotu nad Bałtykiem.
Ucieczka do wolności
Spotykają się dzień wcześniej, w samo południe, w domu należącym do Mariana Karchuta, pod Słupskiem. Są wszyscy: Henryk Prokop z żoną Krystyną i 3-letnim Jarkiem, Mirosław Błachuta z żoną Danutą i ich dwiema córkami, 4-letnią Anią i 9-letnią Beatą, Maria Polechońska, Elżbieta i Leszek Mrozek z 11-letnim Mariuszem i psem Majką oraz Marian Karchut. Uznają, że im mniej czasu będzie ich dzielić do wdrożenia planu w życie, tym mniejsza szansa na to, że ktoś się rozmyśli.
Dopracowują szczegóły. Na lotnisko mają podjechać dwoma samochodami, żeby nie rzucać się w oczy. Prokop i Błachuta mają okłamać pilnującą lotnisko dozorczynię, że muszą sprawdzić hamulce w samolocie. Jej uwagę ma odwrócić, udający pijanego, Marian, a w tym czasie Prokop zamontuje akumulator i odczepi sprzęt do oprysków.
Pozostali uciekinierzy mają wskoczyć do maszyny w chwili, kiedy samolot znajdzie się najbliżej ogrodzenia, gdzie czekać ma reszta grupy.
– Mieliśmy także dopracowany scenariusz na wypadek, gdyby chcieli nas zestrzelić. Dzieci miały przez okno machać białymi chusteczkami – opowiada Henryk Prokop, który w roli kapitana zasiadł wówczas za sterami po raz pierwszy. – Znałem samolot, nie bałem się, że się zepsuje, że coś zawiedzie. Startu też się nie bałem, czułem się na siłach, by pociągnąć maszynę. Gorsze jest zawsze lądowanie, bo sadzasz maszynę w nieznanym terenie – opisuje wydarzenia sprzed lat.
Łącznikiem między kokpitem a kabiną jest Leszek Mrozek, na co dzień mechanik pokładowy z tego samego zakładu co Prokop i Błachuta. Leszek stoi w drzwiach i zapewnia kolegów, że wszystko jest w porządku, chociaż sam modli się przez cały lot, trwający blisko dwie godziny. Pytanie, które pada najczęściej, brzmi: „gdzie jesteśmy?”. Odpowiedź ciągle jest ta sama: „nad morzem”.
Na pokładzie nie ma paniki. Większość uciekinierów po prostu nie jest świadoma tragedii, która może się wydarzyć. W rozluźnieniu napięcia pomaga im też alkohol.
Wpis w książce lotów, który pozostawili na lotnisku w Wytownie, brzmi: „lot do wolności”. Więc lecą...
Przywitanie
– Od tragedii dzieliły nas minuty i niecałe 10 litrów paliwa, które zostało w baku. Śmigło mogło się zatrzymać w każdej chwili. Szansę na lądowanie mieliśmy w związku z tym tylko jedną. Posadziłem maszynę na polu należącym, jak się później okazało, do emerytowanego oficera artylerii przeciwlotniczej. Stig Nilsson wyszedł do nas z jakimś kijem, ale ucieszył się, że jesteśmy Polakami, a nie Rosjanami, i zaprosił na śniadanie – wspomina Prokop.
Szwedzi przyjmują ich jak prawdziwych politycznych uchodźców. Zapewniają pensje, szkołę, opiekę medyczną (w Szwecji przychodzi na świat trzecia córka Błachutów), a co może najważniejsze – azyl, na mocy którego już rok później lądują w Kanadzie. Specjalnie potraktowany zostaje także Yorkshire Terrier. Psu, przybyłemu jako uciekinier z Polski, bez żadnych dokumentów świadczących o szczepionce przeciwko wściekliźnie, grozi uśpienie. 10 tys. koron na kwarantannę nie ma nikt, a na pewno nie jego właściciele: Elżbieta i Leszek Mrozek oraz ich syn. Majka staje się jednak szybko bohaterką mediów i pieniądze na trzymiesięczną kwarantannę zostają błyskawicznie zebrane.
– Wsiedliśmy do samolotu praktycznie tak, jak staliśmy. Nie mogliśmy wzbudzić żadnych podejrzeń. Stąd też i decyzja o zabraniu psa, który, gdyby został sam, szczekaniem mógłby zbyt wcześnie zaalarmować sąsiadów – wspomina Elżbieta Mrozek.
Jedyną osobą, która ma przy sobie więcej niż skarpetki na zmianę i pół litra wódki, jest Marian Karchut. Z zabranego przez niego małego, tranzystorowego radia dowiadują się z wyłapanej Wolnej Europy, że dostaną azyl polityczny w Szwecji.
Dlaczego uciekli
Większość ma tę samą motywację: chcą zapewnić swoim rodzinom godziwe życie. – Mój mąż ciągle narzekał, że stan wojenny już nigdy się nie skończy, że ciągle będziemy musieli prosić o przepustki, żeby pojechać do mojego brata do sąsiedniego miasta – tłumaczy Elżbieta Mrozek.
Prokop nie widzi dla siebie i swojej rodziny żadnych perspektyw. – Rozmawiałem z moimi rodzicami o tym, że nie widzę w kraju przyszłości dla siebie i przyszłych pokoleń, że tu się nie daje żyć. Poza tym, kończyło się agrolotnictwo, było coraz mniej kontraktów.
Dla Marii Polechońskiej jest to jedyna szansa na połączenie z mężem i dzieckiem, którzy są w Niemczech.
Ucieczka otwiera drzwi do realizacji marzeń Marianowi Karchutowi, który wiele lat później samotnie przepłynie Atlantyk.
Ojczyzna zaprasza
Szwedzi przesłuchują ich zaraz po wylądowaniu. Pytają o to, kto siedział za sterami. Całość jest nagrywana. Przed wydaleniem za bezprawne naruszenie przestrzeni powietrznej ratuje ich licencja szybowcowa Prokopa. Zostaje uznana. Po miesiącu wszystkich przesłuchują ponownie. Weryfikacja wypada pozytywnie. Rozpoczyna się proces przyznania azylu.
– W tym czasie kontaktował się z nami polski konsulat. Przyjeżdżali do nas z Malmö wielokrotnie. Ale myśmy z nimi nie chcieli dyskutować, uprzedziła nas zresztą szwedzka policja i Polacy, którzy wcześniej uciekli. Żeby nie nawiązywać żadnych kontaktów, bo to może nam zaszkodzić – opowiada Elżbieta Mrozek.
Komfortu odmowy spotkania z oficerami SB nie mają ich rodziny w Polsce, które są dopytywane o to, czy znały plany ucieczki. Brat Prokopa, Bogdan, który pracuje w przetwórni ryb, dostaje zakaz zbliżania się do kutrów.
Po Antonowa, pozostawionego na środku pola w miejscowości Tosteberga, po dwóch tygodniach przylatuje załoga z Polski. – Myśmy ich znali, to byli „zaufani” ludzie. Musieli zatankować samolot, bo na oparach nie daliby rady wrócić – mówi Prokop.
Po roku mogą opuścić Szwecję. Marysia Polechońska wyjeżdża najszybciej, by w Niemczech dołączyć do męża. Pozostali osiadają w Kanadzie. Początkowo Mrozkowie i Prokopowie mieszkają razem, później każdy zaczyna budować swoją nową imigrancką samodzielność.
Powroty
Najsilniej żyje przeszłością architekt projektu i jego wykonawca. Prokop w 10. rocznicę ucieczki powraca do Szwecji, do Tosteberga. W wyprawie towarzyszy mu syn i brat, który dolatuje z „nowej” Polski.
– To była zupełnie inna wizyta. Przede wszystkim mogłem się ze wszystkimi porozumieć. I po angielsku, i jeszcze trochę po szwedzku. Ale najpiękniejsze było to, że Szwedzi zorganizowali w tej małej miejscowości muzeum. Mają tam kombinezony, w których przylecieliśmy i całą dokumentację ucieczki. Media wtedy o nas bardzo dużo pisały – z niekrytym wzruszeniem opowiada Prokop, który przywiózł sporo materiałów archiwalnych z tej wizyty.
– Kiedy kilka lat temu w Malmö zbierano na operację dla chłopca z Polski, cała „nasza” wioska złożyła się na nią za to, że my tak rozsławiliśmy ich w całym kraju – dodaje.
Uciekinierzy sprzed ponad 30 lat nie czują się bohaterami. Nie wiedzą, jak potoczyłoby się ich życie, gdyby zostali w kraju. Nie narzekają na imigrację, ale także nie są nią zachłyśnięci. Ich losy się pokomplikowały, rodziny rozpadły, a brawurowa ucieczka, choć brzmi jak gotowy scenariusz, wcale nie scementowała ich na resztę życia.
Małgorzata Błaszczuk
Wielka ucieczka. 30 lat temu dwunastka Polaków podjęła próbę brawurowej ucieczki do Szwecji
- 01/26/2014 06:10 PM
Reklama