Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 17:34
Reklama KD Market

Polonijna opowieść wigilijna. Święta „na domku”

Ilu z nas nie spędzi świąt z nabliższymi? Zapewne wielu. Duża część z tych, którzy będą w Boże Narodzenie w pracy, pozostanie tam z wyboru...



30 listopada 2012 roku, sobota – andrzejki

Imieniny mojego brata. Byłyby hucznie obchodzone. Gdyby żył. Ale nie żyje. Szkoda, ciągle szkoda.

Kolejna sobota w pracy. Nie, nie w normalnej pracy, do której wychodzi się z własnego domu. Ja nie pracuję jak większość ludzi. Ja jestem panią na tak zwanym domku. Cholera! Pani na domku, czyli... bezdomna – paranoja! A może tylko oksymoron? (niedawno oglądałam film małego Machulskiego – „Ile waży koń trojański” i w nim, chyba pierwszy raz, usłyszałam to słowo). Bezdomna, która mieszka w domu obcych ludzi i która dla tych ludzi jest właściwie na gwizdek przez okrągłą dobę.

Służąca? No, chyba służąca, bo jak to inaczej określić, skoro spełniam większość potrzeb dwójki coraz mniej sprawnych staruszków. Gotowanie, sprzątanie, kąpanie, pilnowanie leków, prasowanie (babcia Alice uważa, że rzeczy nawet świeżo wyjęte z suszarki są jednak wymięte), wizyty u lekarzy, fryzjera, w banku, sklepie. Przynieś, wynieś, zawieź, pozamiataj – to chyba służąca, nie? Może to i dobre dla młodych, taka trochę lekcja życia, ale w moim wieku?!

Kiedy zbierałam się do wyjazdu do Ameryki, Andrzej wołał:

– Po co ci to, Anuszka, powiedz, po co, po jakiego grzyba ty tam jedziesz?

– Przecież wiesz, że do Stasia, za długo już on tam sam.

– Pewnie, że za długo! Dawno powinien wrócić, ale to on powinien wrócić, a nie ty tam jechać, Anka!

Mój brat uznawał tylko dwie formy mojego imienia – Anuszka albo Anka. Anuszka – kiedy dobrze, Anka – kiedy źle. Mojego męża nie uznawał w żadnej formie.

Po co mi to? No po jakie licho mi to było?! I do tego znowu święta idą.

15 grudnia 2013 roku, niedziela

W tegoroczne andrzejki siedziałam w domu z moimi dziaduniami. Obchodzili urodziny. Wspólnie. Alice urodziła się 28 listopada 1924 roku, Alex 2 grudnia 1920. Kiedyś powiedzieli mi, że zaraz po ślubie, w 1942 roku, ustalili, że nie będą obchodzić osobno urodzin i stąd ten 30 listopada – dwa dni po jej urodzinach i dwa dni przed jego. Mówią, że tak jest sprawiedliwie.

Ilekroć słyszę, że coś jest sprawiedliwe albo niesprawiedliwe, przypomina mi się rozmowa z moim bratem. On w Polsce, już bardzo chory, ja tutaj, w porównaniu z nim bardzo zdrowa.

– Anuszka, a co z tobą?

– Generalnie dobrze, wiesz, mam co jeść, gdzie spać, ludzie, dla których pracuję, są ogólnie ok, choć czasami uciążliwi, często narzekają, ale za to dobrze płacą, więc dzieciom i wnukom mogę pomagać.

– Nie o to pytam! – zżymał się Andrzej, kaszląc coraz bardziej.

– Oj, no! Mówię ci przecież, jak żyję.

– Siostra, ja nie pytam, JAK żyjesz, ja pytam, CZY żyjesz. Anka!

– A ty znowu to samo. O co ci chodzi, mam swoje lata, co mam jeszcze zrobić twoim zdaniem!

– Popatrzeć na siebie, zacząć wreszcie żyć dla siebie!

– Za późno.

– Za późno to jest dla mnie, dla ciebie jeszcze ciągle nie.

– To niesprawiedliwe – wyszeptałam.

Mój brat zaczął się śmiać. Nie, on się nie śmiał, on wył, ryczał ze śmiechu, a ryk przechodził w duszący kaszel.

– Andrzej, przestań! Przestań, bo się udusisz!

– Moja starsza siostra powołuje się na sprawiedliwość – rechotał.

– A sprawiedliwość wedle kogo czy czego, zechcesz waćpanna rzucić we mnie jakimś oświeconym paragrafem? – i znowu wybuch śmiechu z okropnym kaszlem.

Zamilkłam przestraszona, że jeszcze chwila i on naprawdę się udusi.

– Anka!

– Tak, słucham cię.

– Usłysz. Nie mnie czy kogoś tam. Siebie usłysz.

To była nasza ostatnia rozmowa.

Mój brat zmarł 24 grudnia. Co za niestosowność! Wigilia i na dokładkę dzień moich urodzin. On zawsze tak miał, że robił niestosowne rzeczy. W rodzinie mówiło się, że Andrzej zachowuje się niestosownie, myśli niestosownie, żyje niestosownie. Niestosownie też umarł.

Niedziela jest, idę do kościoła.

17 grudnia 2013 roku, wtorek

Późno już, powinnam spać, bo jutro z dziaduniami do lekarza, ciężki dzień będzie. Coś niedobrego dzieje się z nogami Alexa, wykwitają na nich różnokolorowe siniaki i coraz trudniej mu chodzić. I tak porusza się jak mucha w smole, pchając przed sobą balkonik. Alice usiłowała go wczoraj przekonać do elektrycznego wózka – ale była awantura! Krzyczał na nią tak, że aż się zaczął jąkać: „A-a-a-a-alice!”.

W rodzinie taty była tradycja, że dzieciom nadawano imiona na literę A. I pełno było Antonich, Andrzejów, Aleksandrów, Arturów, Adamów, Adrianów, Alfredów, Albinów, Albertów; kobiet o imieniu Anna, Aldona, Adela, Amelia, Antonina, Aniela, Adriana, Agnieszka, Alicja, Aleksandra, Alina, Anita.

Kiedy rodziło się nowe dziecko, rodzina prześcigała się w domysłach, a czasami nawet w zakładach (!) dotyczących imienia. Do dzisiaj nie rozumiem, skąd się to wzięło i dlaczego tak. Przysięgałam sobie kiedyś, że ja moim dzieciom dam imiona na każdą inną literę byle nie na A. I moja córka to Ola, a syn Jędrek. W dokumentach... Aleksandra i Andrzej.

Mój tata miał na imię Adolf. Jak on tego imienia nienawidził! Mama w dobrych chwilach mówiła do niego „Mój ty Dymszo”, a kiedy się kłócili: „Ty naprawdę masz coś z Hitlera!”.

Dlaczego mi się to teraz przypomina? Ech, wszystko przez te nadciągające święta. Bez rodziny, w obcym domu. Boże, znowu...

19 grudnia 2013 roku, czwartek

Mam zaproszenie na Wigilię do trzech koleżanek, które poznałam niedługo po wylądowaniu w Chicago. Sprzątałyśmy w jednym serwisie. Jedna jest tu z mężem (mimo czterech lat rozłąki, małżeństwo przetrwało!), dzieci i wnuki w Polsce. Druga z dziećmi, które udało jej się po kilku latach ściągnąć (jej małżeństwo posypało się jak moje, jakiś czas po przyjeździe okazało się, że mąż jest już z inną panią). Trzecia jest sama, ale już dawno nie na domku, wynajmuje mieszkanie i opiekuje się wnuczką poprzednich pracodawców.

Opiekować się... Co innego możemy tu robić? Panie mocno po sześćdziesiątce, z ciągle trudnym angielskim, z nieprzydatnym tutaj polskim zawodem (bo niby gdzie mogłabym uczyć historii?! No, w sobotniej polskiej szkole. Wyżyłabym z tego? Dzieciom i wnukom pomogła? No nie!). I koło się zamyka. Co za świat, co za życie...

I znowu dzwoni mi w uszach rozmowa z moim niestosownym młodszym bratem:

– Anka, przestań wymyślać! Przecież to ty jesteś wyćwiczona w historycznym myśleniu: przyczyna-skutek, tak?! Stań przed lustrem, ale nie zamykaj oczu! To ten zły świat tak ci życie poukładał? A może jednak masz w tym jakiś udział, co?

– Przestań mnie oskarżać! – krzyczałam już, żeby się nie rozpłakać.

– Ja cię nie oskarżam, Anuszka. Ja tylko wołam, żebyś popatrzyła na to, jak jest naprawdę.

– A ty?! – odbijam piłeczkę. – Ty, mądralo, umiałeś poukładać sobie wszystko, tak jak chciałeś?! Takiś szczęśliwy?! Rozwiedziony, właściwie bez kontaktu z własnymi dziećmi – one chyba nigdy ci nie wybaczą tych głupich imion, o które stoczyłeś wojnę z ich matką! Pamiętasz, jak cała szkoła się z nich śmiała!?

Mój niestosowny brat – w buncie wobec rodzinnej tradycji – nazwał swoje dzieci Xymena i Xawery. W tamtych czasach! Kiedy w urzędzie nie chcieli ich zarejestrować, poszedł z interwencją do... partii! A w kościele powołał się na św. Franciszka Xawerego, założyciela zakonu jezuitów, i Xymenę już bez szemrania ochrzcili.

20 grudnia, piątek

I stało się. Alice rano zapytała, jakie mam plany na przyszły wtorek, bo muszą wiedzieć, czy mają dzwonić do agencji po zastępstwo za mnie na ten dzień. Dla nich święta to 25 grudnia. Wigilii, tak jak my, nie obchodzą.

Stałam w progu jak uczniak pod tablicą, który gwałtownie skanuje zasoby swojej – w tym momencie zupełnie pustej – głowy w poszukiwaniu właściwej odpowiedzi...

Ewa Uszpolewicz
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama