Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
czwartek, 14 listopada 2024 21:32
Reklama KD Market

Graniczna armia

Każdy, kto zawędruje z jakiegoś powodu do przygranicznych, południowych stanów USA, takich jak Arizona czy Newada, bez trudu zauważy, że 100-milowy pas wzdłuż granicy z Meksykiem jest pod wieloma względami strefą zmilitaryzowaną. Agenci amerykańskiej Straży Granicznej (Border Patrol) są praktycznie wszędzie i mają dość szerokie uprawnienia, których nie posiadają inne agencje federalne. Mogą na przykład zatrzymywać i przeszukiwać pojazdy, nawet jeśli nie istnieją żadne podejrzenia o to, iż podróżujący w tych pojazdach przekroczyli jakieś przepisy lub popełnili przestępstwa.



Sama granica pełna jest elektronicznych czujników, wysokich murów i patroli powietrznych, zarówno załogowych, jak i bezzałogowych. Istnieją też odcinki autostrad wiodących w głąb USA, na których absolutnie wszyscy są zatrzymywani i kontrolowani. Dotyczy to na przykład autostrady I-19 z granicznego Nogales do Tuscon oraz I-35 z Laredo do San Antonio. A wszystko to oczywiście po to, by bronić kraj przed napływem nielegalnych imigrantów z południa. Mimo to, we wszystkich tych poczynaniach jest coś dziwnego.

Po atakach terrorystycznych w roku 2011 szeregi Straży Granicznej zaczęły gwałtownie rosnąć, a dziś jest to pokaźna armia, której ekspansja ma być kontynuowana. Wtedy motywowano to potrzebą tropienia potencjalnych terrorystów, którzy mogą przedostawać się do kraju z Meksyku. W praktyce jest jednak zupełnie inaczej – w roku 2012 agenci Border Patrol zatrzymali w sumie prawie 400 tysięcy ludzi, ale ani jeden z aresztowanych nie miał nic wspólnego z terroryzmem – wszyscy byli Latynosami bez grosza, usiłującymi przedostać się do USA w celach zarobkowych.

Skuteczna kontrola narodowych granic jest oczywiście bardzo ważną prerogatywą i obowiązkiem każdego suwerennego państwa. W przypadku południowej granicy USA jest to zadanie bardzo trudne, zarówno ze względu na geografię tego terenu, jak i długość linii granicznej. Wydaje się jednak, że w pędzie do "kontrolowania" granicy, Ameryka zabrnęła za daleko. Nie chodzi przecież o to, by na południu powstała nowa wersja berlińskiego muru. Już dziś liczni legalni mieszkańcy USA oraz farmerzy posiadający ziemie w pobliżu granicy są często nagabywani przez agentów federalnych, a czasami przesłuchiwani bez jakiegokolwiek powodu. Trudno jest też nie oprzeć się wrażeniu, że znajdujemy się w strefie zmilitaryzowanej, gdy nad głowami ciągle krążą helikoptery i zwiadowcze drony.

Nowa ustawa imigracyjna, zatwierdzona wcześniej przez Senat, ugrzęzła w Izbie Reprezentantów i zapewne nigdy już nie ujrzy światła dziennego. Ale gdyby ujrzała, w jej tekście z łatwością znaleźć można wiele zapisów o potrzebie "zwiększenia kontroli nad granicami kraju". Są tam nowe fundusze na wieże obserwacyjne, wysokie płoty, nowych agentów Straży Granicznej, itd. Innymi słowy, federalni agenci nadal uganiać się będą po bezdrożach amerykańskiego południa za ludźmi, którzy szukają lepszego życia, choćby tymczasowego. Owszem, czasami zdarzają się również przemytnicy narkotyków, ale stanowią oni dość znikomą mniejszość. Prawdziwe "szychy" karteli narkotykowych pozostają po meksykańskiej stronie granicy, a do USA wysyłają najemnych "mułów".

Granicy z Meksykiem nie da się kompletnie "zakorkować". A to, co dzieje się codziennie na południu Teksasu, Arizony czy Newady zaczyna mocno doskwierać ludziom, którzy mieszkają tam od pokoleń i nigdy militaryzacji na obecną skalę przedtem nie widzieli.

 Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama