Latynosi wpadli w zachwyt, republikanie zazgrzytali zębami, a inni zastanawiają się nad potencjalnie ryzykownymi konsekwencjami dekretu prezydenta. Dekretu, który nic nie załatwia poza chwilowym odsunięciem groźby deportacji nieudokumentowanej młodzieży, przywiezionej w dzieciństwie przez rodziców i wychowanej w USA, a z powodu długiego pobytu bardzo z tym krajem związanej. Zezwolenie na dalszą naukę, służbę w siłach zbrojnych i na podjęcie pracy wydaje się moralnie słuszne. Niby dlaczego młodzi zdolni ludzie mają się plątać po restauracjach zmywając talerze, gdy mogą wnieść pożyteczny wkład w rozwój choćby tylko własnej grupy etnicznej? Nie ma sensu pozbawiać się wartościowych ludzi, bo takich prezydent miał na uwadze, mówiąc o części młodzieży z nielegalnym pobytem. Spójrzmy jednak na problem racjonalnie. Po pierwsze już teraz wiadomo, że w okresie wakacji, jak zwykle, zabraknie pracy dla amerykańskich nastolatków. Zezwolenie na pracę nic zatem nie załatwia. Młodzi Latynosi nadal będą ścinać trawę (a Polacy podawać cegły na budowie) i wykonywać inne poślednie czynności za najniższe stawki. Nie jest to największy problem, ponieważ w założeniu objęta dekretem młodzież zdobędzie dobre, poszukiwane zawody i wejdzie w życie na takich samych zasadach jak "legalni" rówieśnicy. Zanim to osiągną, ktoś musi się nimi opiekować. Rodzicom nie zapewniono jednak nietykalności. Dekret prezydenta zaczyna się i kończy na wstrzymaniu deportacji młodych. Jeśli Obama przejdzie na drugą kadencję, to obecne zarządzenie można potraktować jak dobry wstęp do przyszłej reformy imigracyjnej. Żeby do tego doszło, nie wystarczy zwycięstwo Obamy. Demokraci muszą przejąć kontrolę nad Kongresem. W przeciwnym wypadku o żadnej reformie nie ma mowy. Republikanie zasadniczo nie zgadzają się z większością pomysłów prezydenta. Na ich współpracę w okresie przedwyborczym nie ma co liczyć. Pamiętajmy, że natychmiast po zwycięstwie Obamy, za cel główny i całkiem oficjalnie, postawili sobie niedopuszczenie go do drugiej kadencji. Jeśli mimo to prezydent zwycięży, to jest nadzieja na zmianę poglądów i dążeń ustawodawców GOP-u, gdyż zdadzą sobie sprawę, że działają wbrew woli wyborców (dekret popiera 86% demokratów, 66% niezależnych i 44% republikanów). Dopiero z chwilą, gdy zrozumieją, że pora zadbać o sympatię elektoratu, by nie przechlapać następnych wyborów, powstaną warunki do poważnych obrad nad reformą, którą GOP popierał, lecz wycofał się po objęciu urzędu przez Obamę. Jeśli jednak wyborcze zwycięstwo odniesie Mitt Romney, to nadzieje nielegalnych spalą na panewce, a sytuacja młodzieży, która ujawni się zachęcona dekretem, pogorszy się zamiast polepszyć. A to dlatego, że władze imigracyjne będą znać miejsce zamieszkania ich rodziców, którym Obama nie gwarantuje nietykalności. Będzie to znakomita okazja do wyłuskania nielegalnych bez większego trudu i nakładu kosztów. Urząd imigracyjny i nowy prezydent będzie mógł się pochwalić dobrymi wynikami w zakresie likwidowania problemu nieudokumentowanych imigrantów. I właśnie dlatego dekret prezydenta jest ryzykowny. Choć chwalony nawet przez część konserwatywnych komentatorów (np. Bill O´Reilly z Fox News), to ogłoszony kilka miesięcy przed wyborami wygląda na decyzję czysto polityczną, zmierzającą do zdobycia głosów rosnącego w siłę latynoskiego elektoratu. W kraju, gdzie o zwycięstwie wyborczym decyduje zazwyczaj ilość wydanych pieniędzy, nie można się temu specjalnie dziwić, zwłaszcza gdy konserwatywne super PACs zapowiadają zebranie miliarda dolarów na porażkę Baracka Obamy. Elżbieta Glinka
Reklama