Morska pustynia
W miejscu tym nie ma jakiegokolwiek lądu, a zatem nikt tu nie mieszka. Gdyby znajdowała się tam jakaś mikroskopijna wyspa, też zapewne pozostawałaby bezludna, ponieważ klimat tego obszaru jest fatalny. Jednak nie tak dawno temu załoga 60-stopowej łodzi Mālama, która uczestniczyła w żeglarskim wyścigu dookoła świata, przedzierała się w pobliżu tego zakątka oceanu zlokalizowanego w połowie drogi między Nową Zelandią i Ameryką Południową.
Załoga tej jednostki, która wyścig wygrała, opisywała później klimat Point Nemo w bardzo dyplomatyczny sposób jako „wymagający” i „godny uwagi”. Prawda jest jednak taka, że południowy Pacyfik, który rozciąga się na szerokościach geograficznych nad Antarktydą a poniżej innych kontynentów, ma najgorszą pogodę na świecie, ponieważ jego wody wirują bez żadnego lądu w pobliżu. Antarktyczny Prąd Okołobiegunowy jest najpotężniejszym na Ziemi wodnym taśmociągiem, który nigdy się nie zatrzymuje, a w ostatnich latach porusza się coraz szybciej. To wody, które pokonywać musieli słynni polarnicy Roald Amundsen i Ernest Shackleton. Wiatry są tam zimne i brutalne, a fale osiągają 70 stóp wysokości.
Oceaniczny biegun niedostępności nosi bardziej potoczną nazwę: Point Nemo. Chodzi o kapitana ze słynnej powieści Juliusza Verne’a „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. Po łacinie nemo znaczy: „nikt”, co jest adekwatne, ponieważ nie ma tu niczego i nikogo. Point Nemo leży poza jakąkolwiek jurysdykcją państwową. Według Flightradar24, strony śledzącej loty komercjalne, czasami maszyny zmierzające z Sydney lub Auckland w Australii do Santiago w Chile przelatują nad tym miejscem.
Jednak przez Point Nemo nie przechodzą żadne szlaki żeglugowe i żaden kraj nie utrzymuje tam obecności marynarki wojennej. Ze względu na kaprysy prądów morskich, wody w tym miejscu Pacyfiku nie posiadają składników odżywczych, które mogłyby podtrzymać większość życia. Jest to w pewnym sensie morska pustynia, a ponieważ aktywność biologiczna jest tam minimalna, woda jest niezwykle czysta.
Jeśli ktoś znajdzie się w Point Nemo, najbliższymi ludźmi będą prawdopodobnie astronauci orbitujący na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Zresztą w szerokim pasie oceanu wokół tego miejsca – na dnie morza, dwie i pół mili pod powierzchnią – znajdują się szczątki statków kosmicznych. Zostały one celowo sprowadzone na Ziemię za pomocą kontrolowanej deorbitacji, a pomysł polegał na tym, że oceaniczny punkt niedostępności jest lepszą strefą lądowania niż czyjś dach na Florydzie lub w Karolinie Północnej. Części starej sowieckiej stacji kosmicznej Mir leżą gdzieś na dnie, podobnie jak fragmenty ponad 250 innych statków kosmicznych i ich ładunki.
Bez szans na ratunek
Ostrożne kierowanie obiektów z powrotem na Ziemię stało się priorytetem po 1979 roku, kiedy nie powiódł się powrót amerykańskiej stacji kosmicznej Skylab, a duże kawałki śmieci spadły na południową Australię. Nikt nie został ranny, ale NASA stała się przedmiotem kpin. Nadmorskie miasteczko Esperance znalazło się w międzynarodowych wiadomościach, ponieważ jego władze próbowały ukarać agencję kosmiczną grzywną za zaśmiecanie środowiska naturalnego.
Od lat 90. XX wieku na orbitę wystrzeliwano coraz więcej satelitów. Rakiety, które je tam umieszczały, były zaprojektowane tak, by spadać na Ziemię. Pusty ocean wokół Point Nemo stał się głównym obszarem docelowym: „cmentarzyskiem statków kosmicznych”. To tam spadł Mir w 2001 roku. To tam spadła większość statków kosmicznych zaopatrujących Międzynarodową Stację Kosmiczną.
Żeglarze stanowiący załogę jednostki Mālama opowiadali o swoistym doświadczeniu odosobnienia. W Point Nemo nie ma drogi ucieczki. Jeśli pęknie maszt, najbliższa pomoc, statkiem z Chile lub z Nowej Zelandii, może być oddalona o tydzień lub dwa. Załoga musi sama być w stanie naprawić wszystko – żagle, silniki, elektronikę, sam kadłub. Nie można tam liczyć na jakąkolwiek pomoc, a przynajmniej nie od razu.
Nazwa Point Nemo po raz pierwszy pojawiła się w 1997 roku, kiedy hydrofony na dnie południowego Pacyfiku, tysiące mil od siebie, wychwyciły najgłośniejszy podwodny dźwięk, jaki kiedykolwiek zarejestrowano. Trafił on na pierwsze strony gazet, a dźwięk szybko nazwano „Bloop”. Co mogło być jego źródłem? Niektórzy spekulowali na temat nieodkrytej formy życia morskiego, czającej się w głębinach.
Pojawiły się ponure plotki o rosyjskiej lub amerykańskiej działalności wojskowej. Naukowcy z Narodowej Agencji ds. Oceanów i Atmosfery ostatecznie doszli do wniosku, że dźwięk zrodził się w wyniku pękania lodu na Antarktydzie. Odległe od siebie hydrofony przechwyciły dźwięk i mylnie zarejestrowały jego miejsce pochodzenia. Doniesienia prasowe odnotowały bliskość Point Nemo.
Lokalizacja Punktu Nemo jest zasługą chorwackiego inżyniera Hrvoje Lukateli, który opuścił ojczyznę w latach 70., gdy życie polityczne i intelektualne stało się tam burzliwe. Na Uniwersytecie w Zagrzebiu studiował geodezję. Z dyplomem w ręku ostatecznie trafił do Calgary w Albercie, gdzie nadal mieszka. W wieku 81 lat nie jest już zapalonym alpinistą, jakim był kiedyś, ale nadal jest sprawny, śmiały i towarzyski. Po przybyciu do Kanady Lukatela został zatrudniony jako inżynier geodeta. Przez kilka lat pracował przy gazociągu Alaska Highway. Z czasem stworzył firmę informatyczną, której produkt nazwał na cześć greckiego astronoma, Hipparcha.
Lukatela był zafascynowany znalezieniem najbardziej odludnego miejsca naszego globu. Ukończył swoje obliczenia w 1992 roku i po cichu podzielił się wynikami z kilkoma współpracownikami. Nazwał oceaniczny biegun niedostępności na cześć tajemniczego kapitana z powieści Juliusza Verne’a. A reszta to już historia.
Krzysztof M. Kucharski