W moim rodzinnym domu w Polsce są dwa pokaźnych rozmiarów zeszyty, w tym jeden już mocno sfatygowany, w których moich rodzice zapisywali adresy i numery telefonów. Są tam nazwiska członków rodziny, powinowatych, sąsiadów, znajomych, nazwy miejsc usług i przeróżnych firm. Zeszyt taki, zwany skoroszytem, oznaczał miejsce, w którym organizowało się dane, w tym przypadku w porządku alfabetycznym. Do dzisiaj jest on nie tylko czymś bardzo ważnym w moim domu, ale jest także w stałym użytku. To prawda, że we współczesnym czasie rolę takich skoroszytów przejęły telefony komórkowe i informacje w sieci. Uważam jednak, że nic nie zastąpi zapisanego ręcznie skoroszytu z adresami, który jest czymś więcej niż tylko miejscem ich czasowego pobytu. Tak, czasowego, gdyż czas biegnie do przodu i wszystko się zmienia. Adresy, numery telefonów, a przede wszystkim sami ludzie. Jedni pojawiają się w naszym życiu, inni odchodzą.
Pod względem organizacji czasu, życia i kontaktów, a pewnie już także pod wieloma innymi względami, należę do „dinozaurów”, czyli ludzi starego pokolenia. Tak mi się bynajmniej wydaje. Na przykład nie ufam elektronicznym kalendarzom tak, jak niewielkiemu kalendarzykowi, który noszę praktycznie w kieszeni i w którym zapisuję sprawy i terminy, a także rocznice, na które powinienem zwrócić uwagę. Takiego kalendarzyka nie wyrzucam, ale składam w pudełku mojego osobistego archiwum. Może to jeszcze dzisiaj wydawać się nieco śmieszne, ktoś powie, że to jest gromadzenie niepotrzebnych gratów, ale nie jest jednak zapisem czegoś, co buduje moją osobistą historię. Bywa, że z sentymentem sięgam do niej, aby powspominać, tudzież odtworzyć jej szczegóły. Są tam oczywiście skróty i hasła znane tylko mnie, znaczki, do których rozszyfrowania nie dokonałaby nawet, tak podejrzewam, sztuczna inteligencja. Są one w pewnym względzie jak bardzo osobista mapa historii minionych lat. Póki jednak mam świadomość, mógłbym na jej podstawie opisać swoje życie z najdrobniejszymi detalami. To kalendarze, te osobiste, kieszonkowe.
Odkąd zacząłem używać tych kalendarzy, pojawił się skoroszyt z adresami. Równie kieszonkowego formatu, jakby miał stanowić „ruchomy” dodatek do tego pierwszego. Ruchomy ze względu na to, że nie zmieniał się każdego roku. Dopóki o niego dbałem, nie miałem problemu z szybkim odnalezieniem poszukiwanych kontaktów na osobę. Niestety, zaniedbałem go dawno. Stało się to w chwili, kiedy zaprzestałem pisania listów, wysyłania kartek na święta lub z pozdrowieniami. Od tamtej chwili wystarczał mi telefon z numerami albo Messenger lub popularny dzisiaj WhatsApp. Choć był jeszcze coraz bardziej zanikający dziś także etap wysyłania e-maili. Wydaje mi się, że dzisiaj już także coraz mniej popularny i ograniczający się do przekazywania roboczych tekstów i informacji. Telefony z krótkimi tekstami, których pisanie dla wielu oznacza dziś i zastępuje rozmowę i spotkanie, zdominowały i wyparły wszystko. Równocześnie są miejscem, w którym nie tylko przekazujemy absolutnie wszystko: treści, czasami bardzo intymne i osobiste, zdjęcia, sprawy. Przekazujemy i zostawiamy, oddając je do dyspozycji innych, ludzi i systemów. I jak się okazuje, są one często miejscem, który jawnie odsłania coś naprawdę osobistego. Tłumaczenie jednak, że jest to niebezpieczne, wydaje się być zbędne, gdyż nie każdy zgodzi się z takim poglądem. Bo jak tu żyć bez telefonu i sms-ów?
Jest jednak coś, co mnie pociesza i nie do końca utwierdza w tym, że prezentowane wyżej poglądy są archaiczne i z czasów prawie prehistorycznych. Moja 10-letnia siostrzenica poprosiła mnie niedawno, kiedy byłem w domu, o wpis do… pamiętnika! Takiego samego, jak przed laty, kiedy samemu takowy posiadałem. Ponieważ nie byłem pierwszym, który się wpisuje, zauważyłem, że styl zapisów niewiele się zmienił. Często ozdobiony jakimś obrazkiem, a nawet wklejonym zdjęciem. Nie ukrywam, że byłem wzruszony tym faktem. Inny przykład. Kilka lat temu kupiłem sobie wznowioną wersję zegarka na rękę, elektronicznego, dokładnie takiego, jaki miałem w latach 80’ i 90’ poprzedniego stulecia oczywiście. Kiedy go zobaczyłem na wystawie, od razu wiedziałem, że będzie mój. Zainwestowałem całe 140 złotych polskich. Bardzo go lubię. Nie to jest jednak ważne. Już któryś raz jakiś młody najczęściej człowiek zwraca mi uwagę na ten zegarek, chwaląc się, że sam ma podobny lub ten sam, „oldskulowy” i jest super. Albo że po prostu podoba mu się mój zegarek. Jest to dla mnie miłym zaskoczeniem, z którym zgadzam się w pełni. To, co stare lub imitujące dawne rzeczy, wcale nie jest brzydkie, złe i śmieszne. Wręcz przeciwnie. Czyżby jakiś renesans? À propos, dawno już zrezygnowałem z zegarka z internetem. Wolę te zwyczajne, dawne, mają swój urok.
Czemu o tym wszystkim piszę? Otóż z okazji zbliżającego się jubileuszu święceń kapłańskich postanowiłem wydrukować kilkanaście zaproszeń w wersji tradycyjnej i wysłać je do moich bliskich. Ktoś uśmiechnął się i powiedział, że to już niemodne, wystarczy wysłać elektronicznie. Po co drukować, wydawać „kasę” i w ogóle marnować czas na takie zabawy. To już „ostatnie podrygi” dla takiej formy zaproszeń. Niech będzie. Ja jednak „po dawnemu” sporządziłem listę zaproszonych i nagle okazało się, że brakuje mi mojego „kajecika” z zapisanymi adresami. Próbowałem je mozolnie odtwarzać przez internet, jednak nie wszystko jest możliwe. Uświadomiłem sobie, jak wielkie miały one znaczenie i że czas wrócić do regularnego notowania i ręcznego zapisywania. Mam przed oczami dwa stare zeszyty zapisywane skrzętnie przez moich rodziców. Uważam, że są to nasze archiwa domowe, w których wciąż żyją ludzie, dawno już nieobecni w tym życiu na ziemi. Miejsca, w których żyli, ich twarze i historie z nimi związane. Coś, czego nie da się zapomnieć, a co powinno się opowiadać także młodszym pokoleniom. Bo to ma sens!
Adresy są punktami identyfikacyjnymi na mapie życia. Jest z nimi związana bardzo osobista historia. Nie zastąpi ich najlepszy GPS, gdyż często wraca się pod te adresy z dozą różnych uczuć, wspomnień i emocji. Za adresem kryje się konkretny człowiek, którego w tym miejscu mogłem lub mogę spotkać. Ktoś, kto wpisał się w historię mojego życia.
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.