Wielkie miasta, zwykle zarządzane przez Demokratów, od miesięcy walczą o zapewnienie schronienia tysiącom migrantów wysyłanych przez republikańskich gubernatorów stanów z południa. To polityczne działanie, ale władze tych stanów muszą sobie poradzić z bezprecedensowym naporem na amerykańską granicę. Aby powstrzymać napływ migrantów, stany zaczęły budować ogrodzenia wzdłuż własnych wewnętrznych granic z… innymi stanami.
Ostatnio najwięcej zatrzymywanych migrantów pochodzi z Wenezueli, gdzie pod rządami Nicolasa Maduro implodowała lokalna gospodarka. To kraj, który opuściło w sumie ponad 7 milionów ludzi, uciekając przed kolejną dyktaturą. Przeważnie uciekano do sąsiednich krajów – Kolumbii, Ekwadoru czy Peru. Część z nich wybrała jednak drogę na północ – do wymarzonych Stanów Zjednoczonych. Podobne decyzje podejmują mieszkańcy Ameryki Środkowej – Salwadoru, Hondurasu czy Nikaragui. To regiony dotknięte są przemocą, rządami lokalnych dyktatorów i grup przestępczych, a także zmianami klimatycznymi. Z przedostania się przez zieloną granicę nie rezygnują także Meksykanie oraz migranci z całego świata, którzy wybierają właśnie szlaki prowadzące przez Rio Grande czy przez pustynie Kalifornii, Arizony i Nowego Meksyku. Ten trend nie ogranicza się jedynie do Stanów Zjednoczonych. Równolegle trwa napór migrantów na Europę, nic więc dziwnego, że mówi się już o kryzysie humanitarnym na globalną skalę.
Mit „otwartych” granicTrudno tu jednak mówić o „otwartych granicach”, o co próbuje oskarżać demokratyczną administrację republikańska większość w Izbie Reprezentantów. Przeczą temu liczby. Liczba zatrzymań na południowej granicy USA przez dwa lata budżetowe z rzędu przekraczała 2 miliony osób.
Teza, że do USA może właściwie wjechać nielegalnie każdy, bez większego problemu nie da się obronić. Południowa granica jest obstawiona, jak jeszcze nigdy nie miało to miejsca w historii. W ciągu minionych 30 lat sama liczba funkcjonariuszy Border Patrol wzrosła czterokrotnie – z 5 tysięcy w 1992 roku do prawie 20 tysięcy obecnie. Do tego w kilku stanach służby graniczne są wspierane przez oddziały Gwardii Narodowej. Na dłuższych odcinkach granicy, liczącej łącznie 1951 mil, ustawiono bariery, płoty i inne przeszkody, nie licząc zaawansowanych technologiczne skomplikowanych systemów elektronicznych, często skuteczniejszych od fizycznych przeszkód. Straż Graniczna regularnie bije też rekordy zatrzymań, a prezydent Joe Biden zdecydował niedawno o budowie ogrodzenia wzdłuż granicy Meksyku z południowym Teksasem.
Hasło budowy ogrodzenia na całej długości wysuwa wciąż były prezydent Donald Trump i inni potencjalni kandydaci do Białego Domu w przyszłorocznych wyborach, ale historycznie, to właśnie prezydenci z Partii Demokratycznej decydowali o zaostrzaniu kontroli na południowej granicy. Za czasów Billa Clintona przeprowadzono dwie operacje Operation Gatekeeper oraz Operation Hold-the-Line, znacznie zwiększając zagęszczenie patroli granicznych w Teksasie i Kalifornii, czyli w stanach najczęściej wybieranych przez nieudokumentowanych migrantów. Kolejne obostrzenia wprowadzono po zamachach z 11 września, już za republikańskiego prezydenta George’a W. Busha.
Nie ukróciło to jednak napływu migrantów, często z powodu braku legalnych ścieżek prowadzących do Ameryki. Wielu z nich zaczęło wybierać dużo trudniejsze szlaki – przez pustynne stany Arizona i Nowy Meksyk, co zaowocowało zwiększoną liczbą zgonów. „Na pewno nie mamy ‘otwartych’ granic, ponieważ amerykański rząd usiłuje zatrzymać tylu ludzi przekraczających granice, ilu może. Gdyby administracja chciała w jakikolwiek sposób otwierać granice, liczba zatrzymywanych spadałaby. Tymczasem cały czas aresztuje się i odsyła z powrotem podobną liczbę osób” – tłumaczy David J. Bier zastępca dyrektora ds. migracyjnych w prawicowym think tanku Cato Institute.
Płoty między stanamiMiarą kryzysu jest także rozpoczęcie przez Teksas budowy ogrodzenia dzielącego ten stan nie od Meksyku, ale od… Nowego Meksyku, który przecież jest częścią Stanów Zjednoczonych. Teksaski Military Department rozpostarł już zasieki z drutu kolczastego na 18-milowym odcinku. Oprócz tego Border Patrol ustawił punkty kontrolne na sześciu drogach łączących oba stany. „Migranci przedostają się nielegalnie do Nowego Meksyku, a potem do Teksasu. Musimy to powstrzymać” – tłumaczył republikański gubernator Greg Abbott na serwisie X (dawny Twitter). I choć można go krytykować za postawę wobec problemu migrantów, to trudno nie zauważyć skali zjawiska i trudności w przeciwdziałaniu jego skutkom.
Także po raz chyba pierwszy w historii obecność nowych migrantów w wielkich miastach jest bardzo zauważalna i budzi tak wielkie kontrowersje. Duże miasta, do których republikańscy gubernatorzy wysyłają autobusami potencjalnych azylantów, nie mogą sobie poradzić z zapewnieniem im dachu nad głową i znośnych warunków egzystencji. Co więcej, obecność migrantów wyczerpała lokalne budżety i inne zasoby własne, ograniczając możliwości pomocy innym grupom społecznym, na przykład bezdomnym.
Kryzys mieszkaniowy nękał wielkie miasta na długo przed obecnym kryzysem migracyjnym. Problem powiększył się wraz z końcem pandemii, wygaśnięciem programów osłonowych. Koszty wynajmu zaczęły rosnąć, miasta nie dysponowały tanimi mieszkaniami, więc zaczęło przybywać bezdomnych.
Według analiz „Wall Street Journal” przyrost ludzi, których życie pozbawiło dachu nad głową między 2022 a 2023 rokiem, był wręcz rekordowy. I w tym momencie w miastach pojawili się masowo imigranci.
Dziś organizacje pozarządowe szacują liczbę bezdomnych w Chicago na poziomie 68 tys. osób, nie licząc tysięcy migrantów przysłanych z południa. Podobnie jak w innych miastach te dwie grupy muszą rywalizować o miejskie zasoby, które są zbyt skromne, aby choćby częściowo zaspokoić potrzeby.
Podobny problem ma także Nowy Jork, do którego od wiosny 2022 dotarło 118 tys. migrantów oraz azylantów, których wcześniej zatrzymano na południowej granicy. Choć dla Wielkiego Jabłka napływ migrantów to nie pierwszyzna, nigdy nie odnotowano takiego napływu. Większość przybywających nie posiada środków na utrzymanie się w mieście, więc system schronisk zarówno istniejących, jak i tymczasowych nie wytrzymał. Budżet miasta został do tej pory obciążony dodatkowym miliardem dolarów, co zwiększyło jeszcze bardziej deficyt. W ubiegłym roku z powodu napływu migrantów w mieście ogłoszono nawet stan wyjątkowy.
Zostaną na dłużejTrudno wyobrazić sobie szybkie rozwiązanie kryzysu. Azylanci muszą czekać na rozpatrzenie ich spraw minimum pół roku, aby doczekać się wydania pozwolenia na pracę. Do tego czasu nie mogą legalnie podjąć zatrudnienia. Pewną pomocą było przyznanie Wenezuelczykom statusu pozwalającego na szybsze uzyskanie takich zezwoleń. Tymczasem ciągle nie znikają czynniki ekonomiczne i polityczne zmuszające mieszkańców Ameryki Łacińskiej do migracji, a na efekty podejmowanych działań dyplomatycznych trzeba będzie czekać latami.Długotrwałe rozwiązania mogłaby przynieść także kompleksowa reforma imigracyjna, ale tu z kolei, jak na ironię, użyto kryzysu na granicy meksykańskiej jako pretekstu do niepodejmowania żadnych działań. Chaos na granicy jest zresztą na rękę Republikanom, bo mobilizuje elektorat przeciwko administracji Bidena. Na zmianę prawa, która pozwoliłaby migrantom skorzystać z nowych ścieżek legalnego wjazdu do USA, poza szukaniem azylu, nie ma więc na co liczyć. Widok migrantów na ulicach wielkich miast pozostanie więc na dłużej elementem amerykańskiego krajobrazu.
Jolanta Telega[email protected]