Ariel Quiroz, mieszkaniec Lahainy na hawajskiej wyspie Maui, posłuchał apelu władz, by polać dom wodą; dzięki temu jego dom ocalał - napisał w niedzielę portal dziennika "New York Times".
42-letni Ariel Quiroz we wtorek po południu zauważył, że jeden z jego sąsiadów polewa swój dom wodą, podczas gdy w oddali unosiły się kłęby dymu. Pomyślał, że polanie domu może uchronić budynek przed płomieniami, więc zrobił to samo. Jeszcze zanim lokalne władze nakazały wszystkim ewakuację, on i jego żona przygotowali dokumenty, cenne rzeczy i dwa koty i byli gotowi do wyjazdu.
Odjeżdżając, widzieli płonącą roślinność, powalone słupy telefoniczne i drzewa oraz wszechobecny dym. Linie energetyczne "eksplodowały jak popcorn" - powiedział gazecie. Dodał, że choć wierzy, że władze robiły wszystko, co w ich mocy, aby zapewnić pomoc, to brak komunikacji utrudnił reakcję. Żadna z 80 syren ostrzegawczych rozmieszczonych wokół Maui nie zadziałała, gdy ogień zbliżał się do Lahainy.
Quiroz wrócił do swojego domu w piątek i stwierdził, że dom jest cały, chociaż budynki po drugiej stronie ulicy spłonęły doszczętnie.
Rząd USA zaleca budowanie domów z materiałów ognioodpornych oraz zapewnienie zewnętrznego źródła wody ze szlauchem, którego strumień może dotrzeć do każdego miejsca danej nieruchomości - by przygotować się na ewentualność pożaru.
Chociaż dom Quiroza jest nienaruszony, unoszący się w całej okolicy smród spalenizny sprawia, że na razie nie da się w nim mieszkać.
Pożar, który wybuchł we wtorek, niemal doszczętnie zniszczył Lahainę na wyspie Maui. Jak dotąd wiadomo o 93 ofiarach śmiertelnych, lecz ich liczba może jeszcze wzrosnąć, gdyż wciąż trwa przeszukiwanie zgliszczy. To najbardziej tragiczny w skutkach pożar w USA od ponad wieku.
Według Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego (FEMA) koszt odbudowy Lahainy oszacowano na 5,5 mld dolarów. Ponad 2200 obiektów zostało uszkodzonych lub zniszczonych, a ponad 850 hektarów gruntu spalonych. (PAP)