0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaPublicystykaPowrót Panspermii - (Korespondencja z Nowego Jorku)

Powrót Panspermii – (Korespondencja z Nowego Jorku)

-

To już nie hipoteza,ale fakt

Kiedy przed czterdziestu prawie laty australijski naukowiec, Cyryl Pannpeduna, odkrył, że w meteorycie, który upadł na ten kontynent w 1964 roku, odnalazł aż szesnaście aminokwasów, stanowiących – jak wiadomo – budulec życia, cały świat naukowy zakrzyczał go, dowodząc, że ‘‘zaprószenie” ciała niebieskiego wnikającego w atmosferę ziemską ‘‘naszymi” aminokwasami, uzał za sensację, która nie przystoi poważnemu człowiekowi. Jestem ciekawy, co teraz ten świat powie na temat znalezienia cząstki DNA w innym meteorycie? Też zaprzeczy?

REKLAMA

Dla sir Freda Hoyle’a i jego współpracownika, Hindusa Chandry Wickramasin-gha, dwóch kontrowersyjnych uczonych, cała sprawa jest jasna. I to już od dawna. Dla nich bowiem we wszechświecie istnieje życie – bogate i różnorodne we wszystkich swych formach! Ośmielili się o tym i mówić, i pisać na długo jeszcze, nim prof. Pannpeduna wpadł na jego trop w meteorycie. Mówili oni, iż nie potrafimy nawet wyobrazić sobie wszystkich przejawów istnienia materii ożywionej na wysokim stopniu swego zorganizowania, aż do jego najwyższego stopnia – istot myślących. Życie jest – dowodzili – zaprzeczeniem pustki i entropii dominujących w kosmosie.

Teoria przeczucia
Nie od dzisiaj, tzn. od czasów nam współczesnych, ci dwaj badacze, po przystosowaniu do aktualnego stanu wiedzy koncepcji panspermii (w znaczeniu dosłownym) powszechności, wszechobecności i przenikliwości zarodków życia kursujących po kosmicznych szlakach i szukających możliwości ‘‘zakotwiczenia się’’ na dogodnym dla nich podłożu. Na każdym podłożu, jakie napotka.
Teoria ta była podstawą rozważań i głoszono ją jeszcze w XVIII i XIX wieku przez filozofa, twórcę idealizmu obiektywnego, Kanta, szwedzkiego chemika Svante Arrheniusa, matematyka Laplace’a czy znakomitego fizyka, lorda Kelvina (przywołuję tu jedynie na poczekaniu pierwszych z brzegu, po to, by uzmysłowić jak wielu świetnych myślicieli wpadło na to niemal intuicyjnie, upatrując w tym przyczynowość życia we wszechświecie). Ktoś lub coś dało sygnał, owe “Stań się”! I stało się, a później zaczęło się rozpowszechniać za pomocą “statków kosmicznych”, czyli meteorytów. Biegały one tu i ówdzie, szukając dogodnego lądowiska na napotkanych na swej drodze planetach.
Jałowa Ziemia, która ledwie co zrodziła się z materii ulanej przez Słońce przed 4-5 miliardami lat, okazała się dobrą kolebką i życie wczepiło się w nią – najpierw w wody, a później wyszło na ląd i poczęło przekształcać się od form niższych ku wyższym. W tym rozumowaniu nie ma sprzeczności między siewcą -Stwórcą, a koniecznością doskonalenia się życia – od przeniesionych przez meteoryty drobin DNA, a nawet drobnoustrojów, po kolejne etapy doskonalenia się życia, aż do pojawienia się istot myślących.

Nie tylko na Ziemi. Wszędzie, gdzie tylko rozpoczął się akt kreacji. Powiecie zapewne, że jest to frapująca teoria. I tak też kwitowano podobne rozważania w przeszłości. W najlepszym przypadku uznawano je za fantasmagorie, bredzenie wariatów. W najgorszym po tego rodzaju poglądach – płonęły stosy. Tak było np. z Giordano Bruno (na początku XVII wieku), który za propagowanie teorii Kopernika i mnogości życia we wszechświecie skazany został na spalenie.

W naszych czasach mówi się o tym, jako o doskonałej wyobraźni twórców, o science-fiction, czyli o “nienaukowym” podejściu do rzeczywistości. Tak też sklasyfikowano zmodyfikowane poglądy Freda Hoyle’a i Chandry Wickramasingha na panspermię.

Obrona racji naukowców
Tymczasem niektóre badania pozyskanych meteorytów spadłych na Ziemię wydają się potwierdzać, przynajmniej w połowie to, co założyli sobie brytyjscy naukowcy. Nie tylko Cyryl Pannpeduna odkrył w nich “budulec’’ życia – aminokwasy, ale i inni potwierdzili w nich typowe zanieczyszenia pochodzące z chemii organicznej. Oni też zatem uprawiali fantastykę naukową, idąc pod prąd powszechnemu mniemaniu, że życie jest wyłącznie “wynalazkiem” naszego globu i nie jest powtarzalne pod innymi słońcami.

Jest nieprawdą, że w swej naukowej tezie uprawiamy fantastykę, że ogarniają nas omamy i zwidy – powiedział Fred Hoyle. – Odkryliśmy wiele wskazówek poświadczających to, że jesteśmy bliżsi prawdy, niż wydaje się wszystkim zagorzałym oponentom. Tu trzeba wyraźnie powiedzieć, że Fred Hoyle nie jest byle kim w nauce ogólnoświatowej, lecz astronomem o ugruntowanej już sławie, który ogłosił wiele odkrywczych prac naukowych o fundamentalnym wręcz znaczeniu dla astronomii i astrofizyki. Słynie również ze swych wielce oryginalnych hipotez, także z wielkiego upodobania do polemik, w których przeważnie zapędza swoich przeciwników w “kozi róg”. Krótko mówiąc, cieszy się opinią człowieka, który lubi “rozrabiać w astronomii i w fizyce”. Ale nie tylko, Hoyle jest znanym i cenionym pisarzem “s-f”. Stąd wielu jego kolegów uważa go za enfant terrible “prawdziwej” brytyjskiej nauki i wyraża opinię, iż zbyt często daje ponosić się wyobraźni i fantazji, zamiast koncentrować się na tym, czym się zajmuje naprawdę, czyli astronomią. Hoyle po prostu miesza dwie odrębne od siebie rzeczy – świat nauki i świat fantazji i dowolnie interpretuje swój świat fikcji i przenosi go do pracy naukowo-badawczej. Ale tego wszystkiego powiedzić nie można o Chandrze Wickramasinghu. Jest on typem naukowca starannie badającego wszelkie aspekty sprawy. Ten Hindus z pochodzenia panuje całkowicie nad dowolności i chaotycznością swego sławnego kolegi. Mimo to, a może właśnie dlatego, podpisał się pod całością teorii i we wszystkim jest lojalny wobec Freda Hoyle’a.

Zdaniem Hoyle’a i Chandry Wickramasingha opozycja, z jaką się często spotykali w środowisku naukowym, jest nie tyle empiryczna i racjonalna, co kulturowa. Najpopularniejszą dotąd teorią była ta, która stwierdza, że życie – a zatem i na koniec człowiek – wykształciło się samoistnie lub za sprawą ingerencji Boga, jak kto chce, a materii, z pierwotnej gorącej zupy, w której samoorganizujące się związki chemiczne dostały elektryczny zapłon, spowodowany przez wyładowania atmosferyczne (teoria Rosjanina, Lwa Oparina), albo za sprawą tchnienia Bożego, owego “Stań się’’, co głoszą wszystkie wielkie światowe religie, z katolicką włącznie.

Wszystko to, co powyżej napisałem, czyli samoistne powstanie życia z “gorącej zupy” w drodze ewolucji, a nawet z tchnienia Bożego w nicość, odpowiada człowieczej percepcji i skłonnościom antropocentrycznym, z których wynika nasza wyjątkowość i niepowtarzalność. Chcemy być podświadomie sami w olbrzymim wszechświecie, z nikim nie chcemy nim się dzielić, zwłaszcza z innymi istotami myślącymi – konkurentami do panowania nad nim.

Mówienie zatem o jakimś “zaludnionym” kosmosie, o przenoszeniu się życia z miejsca na miejsce jest tylko i wyłącznie spekulacją wyniesioną z książek filozoficznych albo bajd typu “s-f”. Teoria, w której bez ładu i składu, tam i sam, błąkają się po kosmosie zarodniki życia, godzi w nasze – powiedziałbym – “podstawowe interesy”. My sami potrafimy w przyszłości skolonizować, krok po kroku, kolejno, najpierw nasz system słoneczny, naszą galaktykę, metagalaktykę, ba, cały wszechświat!

Uczeni brytyjscy są zatem “obrażeni” na antropocentryków typu ptolomejskiego, którzy osadzili Ziemię w swoim centrum i nie chcą wcale dostrzec nowej alternatywy, która dopuszcza wielość innych rozstrzygnięć. A one n
aprawdę istnieją w ich hipotezie – w jądrach komet, które przemierzają kosmiczne dale niczym statki międzygalaktyczne, w spadłych na naszą planetę meteorytach. Tu znajdują się gotowe zarodki życia, które na planetach podobnych do naszej potrafią zaistnieć, rozwijać i zmieniać się, po długich cyklach ewolucji, w istoty myślące, kreatywne w swoim otoczeniu i jasno pojmujące świadomość swego istnienia…

Aby załagodzić sprawę, pismo “Nature”, uznawane powszechnie za wyrocznię w propagowaniu nowych trendów nauki, zwróciło się do nich z prośbą o przedstawienie wszystkich argumentów, które – ich zdaniem – podbudowują śmiałą, by nie powiedzieć wręcz rewolucyjną, teorię o mnogości życia we wszechświecie. Przyjrzyjmy się więc bliżej ich rozumowaniu, które jest chłodną i rzeczową analizą wszystkich zgromadzonych przez nich faktów. A na koniec damy jeszcze ostatni dosłownie argument, który potwierdza ich teorię. A pochodzi sprzed zaledwie kilku tygodni.

Pierwszy z argumentów przytoczonych przez Freda Hoyle’a i Chandrę Wickramasingha jest bardziej opinią, niż niepodważalnym faktem naukowym, ale godzi się ją przytoczyć dla całości obrazu. Otóż uważają oni, że okres między narodzinami Ziemi a pojawieniem się na niej pierwszych bakterii (niecały miliard lat) jest zbyt krótki, aby mogły się one ukształtować z pierwotnej “zupy” (Ziemia była wtedy jeszcze bardzo grąca, a jej powierzchnia nadal wrzała). Tak więc, ich zdaniem, pierwsze formy życia istniejące na Ziemi były “zaimportowane”; przybyły z kosmosu i zostały wrzucone do ziemskij retorty.

W latach pięćdziesiątych ub. wieku Fred Hoyle zainteresował się jednym z obłoków pyłu międzygwiezdnych znajdujących się w konstelacji Magellana, a później zainteresowania swoje przerzucił bezpowrotnie na wszystkie obłoki w dostrzegalnych przez obserwatora ziemskiego rejony nieodległego wszechświata. Obłoki te składały się głównie z drobnych cząsteczek ciał stałych, ale dokładny skład chemiczny owych cząsteczek nie był wtedy jeszcze znany. Przyjmowało się na ogół, że miały one twarde jądra, składające się z kwarcu, albo kryształów lodu. Jednak po latach pracy Hoyle i wickramasingh doszli do wniosku na podstawie analizy odbitego odeń światła, że mogą one zawierać drobinki węgla, mimo że występowały różnice między wynikami osiągniętymi doświadczalnie a rezultatami obliczeń teoretycznych; odkryli jednak, że wyniki te mogą być zbliżone do siebie, jeśli przyjmie się, iż w skład “ziaren kosmicznych” wchodzi też jakaś inna substancja o niskim współczynniku załamania się światła.

Cóż to mogłaby być za substancja? Przy badaniu pyłów z gwiazdozbioru Oriona dokonali przeglądu ewentualnych kandydatów do uzupełnienia składu ziaren kosmicznych: wodór stały wyeliminowali jako zbyt nietrwały podobnie mieszaninę magnezu z krzemem, ponieważ przynosiła zbyt duże rozbieżności przy różnych proporcjach składników, wreszcie wysunęli przypuszczenie, że w składzie pyłów międzygwiezdnych znadują się polimery organiczne. I nagle wyniki obserwacji uczonym zaczęły się zgadzać co do joty!

Z wielu możliwości wybrali jeszcze jedną – ostatnią – tłumaczącą takie a nie inne załamywanie się światła, a mianowicie, że cząstki pyłów międzygwiezdnych mają otoczenie z… celulozy i skrobi! Ta teza pachniała zaiste herezją naukową i anatemą, ale była – w gruncie rzeczy – prawdziwą rewolucją, innym spojrzeniem na pochodzenie życia, w tym również życia na Ziemi. Cały wszechświat stał się podobny do garnka z gotującym się bulionem życia, z którego, od czasu, coś się wylewa i osadza się, tu i ówdzie, na podłożu zdatnym do rozwinięcia się życia w jego pełnej gamie.

Od czasu do czasu, następowało nieuniknione zwarcie w owej gotującej się zupie życia. Atakowały ją wyładowania atmosferyczne, jeśli na planecie istniała już atmosfera, niekoniecznie z zawartością tlenu, bo mógł to być np. amoniak lub inny nieznany nam czynnik “zaludnienia” niezmierzonych obszarów kosmosu iskierkami życia. Tym zapłonem mógł też być upadek meteorytu albo wręcz zdarzenie ze znaczną pelaetoidą, zabójcami życia. Ale także – być może – jego wskrzesicielami w określonych warunkach. Wariantowość jest na pewno podstawą tego rachunku.

Skąd nagle wzięły się te polimery, i to jeszcze w otoczce z celulozy i skrobi?! Otóż – zdaniem Hoyle’a i Wickramasingha – świadczą one o istnieniu w przestrzeni kosmicznej mikroorganizmów, które w pewnych warunkach mogą wyzbywać się całkowicie swojego wnętrza, pozostawiając tylko rodzaj powłoki tworzonej zresztą przez polimery organiczne o współczynniku załamywania się światła 1,5. Byłoby to takie celowe “wysuszenie się na wiór” do postaci przetrwalnikowej bakterii, które – w dogodnych dla siebie warunkach – z fazy przetrwania przechodzą do ponownego ożywienia się i do budowania swoich kolonii w miejscu dla nich dogodnym, na dziewiczych planetach, które jakby na tę fazę “czekały” w swej samotności.

Taki współczynnik załamania się światła mają akurat tajemnicze pyły kosmiczne, w których dwaj Brytyjczycy dostrzegli zalążki życia a nie jeszcze jedną formę materii nieożywionej, jakieś kolejne kryształy krążące po bezdrożach wszechświata. Wniosek wynikający z tego, prosty i zarazem bulwersujący świat naukowy, był jeden: mikroorganizmy, a wśród nich i bakterie, wędrują sobie po kosmosie celowo, jak ziarna przygotowane przez siewcę do zakiełkowania w miejscu dogodnym do wzejścia!

W świecie nauki zawrzało. Ich koledzy potraktowali ten wywód jako niepoprawne bredzenia fantastów, którym uroiło się, że coś istnieje w próżni, w temperaturze bliskiej zeru bezwzględnemu, przede wszystkim nie wzięli pod uwagę, że w ich rozumowaniu zabrakło innych czynników, które mogłyby być sprawcami załamywania się światła bliskiego załamywaniu się go w przypadku polimerów organicznych.

Nieprawda – odpowiadali na zarzuty sami zainteresowani. – Nikt inny nie zaproponował zadowalającego wyjaśnienia tajemnicy skupienia się pyłów międzygwiezdnych akurat w tych miejscach, w których one najlepiej mogą przetrwać. I to nie wcale w pobliżu wszechogarniającej próżni z temperaturą bliską zeru bezwzględnemu w skali Kelvina, ale właśnie tam, gdzie jest “najcieplej”, czyli w mgławicach międzygalaktycznych. Pyły kosmiczne rzeczywiście unikają “pustych szlaków”, a gromadzą się i kondensują w pobliżu słońc, aby nie było zbyt zimno i zbyt “gorąco” przetrwalnikom życia. Przeciwnicy Brytyjczyków ten stan tłumaczyli w zgoła odmienny sposób, a mianowicie prawami grawitacji, które nieomylnie zmierzają do kondensacji cząsteczek. Dzisiaj już wiemy, że rację mieli Fred Hoyle i Chandra Wickramasingh, bo ich teoria znalazła nieoczekiwane potwierdzenie.
Finalny argument

Dopiero dzisiaj naukowcy ze Stanów Zjednoczonych i z Europy odkryli w meteorycie znalezionym w 1969 roku w Australii fragment materiału genetycznego, który nie pochodzi z Ziemi, tylko z zewnątrz niej i został przyniesiony przez kosmicznego wędrowca! Zespół pod kierownictwem dr Zity Martins z Imperial College w Londynie badał meteoryt Murchinsona w kontekście, czy badany obiekt, pochodzący przecież z kosmosu, nie został przypadkiem “zanieczyszczony” w warunkach ziemskich po upadku na nasz glob. Badacze zajmujący się identyfikacją materiału jednomyślnie stwierdzili, iż zawarte w nim cząstki DNA i RNA nie są pochodzenia ziemskiego i należą do wysoko zorganizowanego organizmu spoza naszej planety. współautor pracy opublikowanej w piśmie “Earth and Planetary Science”, Amerykanin, prof. Mark Sephton
uważa, że badanie to stanowi istotny krok w poznaniu pierwocin, ewolucji i rozwoju życia. Jego zdaniem przywędrowało ono jednak z kosmosu, a nie zaczęło się tutaj z pierwotnego oparinowskiego bulionu… Sądzi on również, iż znalezienie większej ilości takich próbek uprawdopodobni tezę, że życie w rozumieniutalim, jakie mu się przypisuje, mogło rozwijań się na innych planetach, które – co prawdopodobnie – mogłoby być także kolebką naszego życia, ale równie dobrze powstało z owych zarodników umieszczonych w pyłach wszechświata. Tego nie da się na razie potwierdzić ani tym bardziej zaprzeczyć, jako że badania poszły teraz ledwie co we właściwym kierunku.
Wielkim entuzjastą tego rodzaju badań jest polski uczony, prof. Aleksander Wolszczanin, odkrywca pierwszego układu planetarnego we wszechświecie, który powiedział, iż znajdujemy się dosłownie o krok potwierdzenia prawdziwości teorii panspermii, czyli przenoszenia się życia z miejsca na miejsce.

Do czasu odkrycia i naukowego potwierdzenia, że planety we wszechświecie są zjawiskiem powszechnym, a nie czymś kuriozalnym, czego dokonał właśnie Polak, Aleksander Wolszczanin (w tym znaczeniu była to jakaś sprawiedliwość dziejowa, gdyż poszedł on tropem Mikołaja Kopernika; jeden wstrzymał słońce, a drugi znalazł planety, które obracają się wprawdzie przy – powiedzielibyśmy “gwieździe śmierci”, czyli gwieździe neutronowej zlewającej “swoje” planety potokami promieniowania twardego, promieniowania gamma niszczącego raczej wszelkie życie, a nie utrwalającego je). Ale potwierdził w ten sposób istnienie planet w znaczeniu dosłownym: w innych warunkach mogących być kolebkami życia.

Teraz znaleźliśmy na przedprożu uznania, iż życie jest czymś zwykłym i powtarzalnym we wszechświecie, a zatem zrezygnowania ze swego antropocentryzmu – samotności i niepowtarzalności życia wyłącznie na naszej planecie!

Nie dziw się zatem, drogi Czytelniku, że ten temat rozmowy podejmę w wywiadzie z ks. prof. Michałem Hellerem, który mieć będę w przyszłym roku, gdyż mam się z nim spotkać w czerwcu, bo czekam w “kolejce” na rozmowę ze znanym fizykiem i kosmologiem, który nie tak dawno został uhonorowany prestiżową nagrodą Templetona, przyznawaną za wkład w łączeniu myśli naukowej z religią. Mówiąc szczerze, ja sam jestem ciekawy, czy będzie chciał mi, a i Wam za pośrednictwem moim, uzmysłowić zamysł Boży w kwestii, czy jesteśmy samotni we wszechświecie, czy też mamy swoich braci na innych planetach. I czy powinniśmy wierzyć w to, że się z nimi kiedyś spotkamy w warunkach pokojowej koegzystencji.
Leszek A. Lechowicz

REKLAMA

2091219233 views

REKLAMA

2091219532 views

REKLAMA

2093015991 views

REKLAMA

2091219814 views

REKLAMA

2091219960 views

REKLAMA

2091220104 views