REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaPoloniaŻycie po Chicago. Amerykańskie migracje Polonii

Życie po Chicago. Amerykańskie migracje Polonii

-

 

fot.Pixabay.com

Metropolia chicagowska traci mieszkańców. Nieustannie podnoszone podatki, zakorkowane, dziurawe autostrady, przestępczość i ciężki do zniesienia klimat – to główne powody wyjazdów. Wśród opuszczających Wietrzne Miasto jest wielu Polaków, którzy decydują się na wyprowadzkę z Illinois i poszukanie swojego miejsca w innym, często odległym stanie.

REKLAMA

W 2015 r. aglomeracja chicagowska straciła 11,3 tys. mieszkańców, rok później już blisko 20 tysięcy. Według danych U.S. Census, w 2016 r. z Illinois wyjechało 37,5 tys. osób, co stanowi rekord w skali kraju. W ciągu trzech ostatnich lat ze stanu wyniosło się 78 tys. ludzi, czyli w przybliżeniu tyle, ile liczy populacja Schaumburga.

Ucieczka z Chicago, powiatu Cook i Illinois zaczyna przypominać tę z tonącego okrętu. Głównymi przyczynami migracyjnego exodusu są rosnące wciąż podatki, niezmieniający się od lat, wysoki poziom przestępczości, trudności komunikacyjne i coraz mniej konkurencyjny wobec innych miast i stanów rynek pracy. Również – czego żadnemu mieszkańcowi Chicago tłumaczyć nie trzeba – surowy klimat, czyli zbyt srogie i długie zimy oraz za gorące i nieznośnie duszne lato.

Wśród wyjeżdżających jest wielu Polaków, których ośmielają przyjaciele i znajomi dający sobie radę w spokojniejszych, piękniejszych i bardziej przyjaznych do życia zakątkach USA. Główne kierunki wewnątrzamerykańskiej migracji Polonii zależą od prywatnych preferencji. Amatorzy nart i górskich wędrówek wybiorą Kolorado, oceanu i smażenia się na plaży – Florydę. Inne popularne wśród Polaków stany to Wisconsin, Indiana, Arizona i Kalifornia. Zapytaliśmy tych, którzy po latach spędzonych w aglomeracji chicagowskiej wyjechali do innych stanów, co wyprowadzka zmieniła w ich życiu. I czy warto zacząć wszystko od początku.

18:0
Leszek i Ela (proszą, by nie podawać ich nazwiska) po 18 latach w Arlington Heights we wrześniu 2016 r. wyjechali do Clearwater na Florydzie. Ela w sierpniu przeszła na emeryturę, a Leszek miał już dość – odśnieżania w zimie, pielenia ogródka latem, a przede wszystkim codziennych dojazdów do pracy w śródmieściu, gdzie pracował jako elektryk. – Codziennie spędzałem w samochodzie 2-3 godziny, wracałem do domu wieczorem tylko po to, żeby położyć się spać, wstać o piątej rano i z powrotem w korki. Sam siebie pytam – czy ja byłem chory? Z Searsa na łeb spadłem?

Leszek przed swoim domem w Clearwater

Któregoś dnia Leszek wziął do ręki długopis, kartkę podzielił na pół. Po lewej stronie wypisał wszystkie argumenty przemawiające za wyjazdem na Florydę, po prawej – przeciw. Wynik – 18:0. Małżeństwo sprzedało dom, pozbyło się mebli, kosiarek i sprzętów. I pojechali. W Clearwater za niecałe 60 tys. dol. kupili szeregowy dom na ładnym osiedlu.

Pytam Leszka o różnice pomiędzy jego życiem na przedmieściach Chicago, a nowym – na Florydzie. – Słoneczna pogoda przez cały rok sprawia, że ludzie są uśmiechnięci i pogodni, nie narzekają. W Chicago pół roku marnowałem na bycie ponurym i smutnym, bo było pochmurno i szaro. Tutaj zimą chodzimy na basen, a po pracy jeździmy nad ocean. Na plażę mamy siedem mil.

Leszek i Ela nie tęsknią za niczym, co zostawili w Illinois. W Clearwater mają trzy polskie sklepy i polską restaurację. Ale Leszek polskiej kiełbasy już nie je, przerzucił się na owoce i warzywa. Na miejscu mają polskich znajomych. – Ja życzę sobie, żeby moja noga więcej w Chicago nie stanęła. Bo po co? Żeby w korkach postać i pojeździć po dziurawych autostradach, za które trzeba płacić? W Illinois władza okrada ludzi w biały dzień. Trzy podatki za jedzenie? Nie, dziękuję. Życie jest jedno. Nie ma sensu marnować go w Illinois.

Wszystko oprócz czasu
Taki powtórny wyjazd, kolejna migracja, tym razem w inne, wymarzone miejsce, to zdaniem Kingi Rogalskiej naturalna kolej rzeczy. – Do Chicago czy Nowego Jorku ludzie przyjeżdżają, bo tam się po prostu jedzie, żeby zarobić i lepiej żyć. Ale wyjazd z Chicago do innego stanu to decyzja bardziej świadoma. Podejmujesz ją, kiedy wiesz już czego chcesz od życia, a czego masz dość.

Victor Rogalski w Kolorado

W Illinois i Kinga, i jej mąż mieli dobre prace, dom, praktycznie wszystko oprócz… czasu dla siebie, dla rodziny. Mąż Kingi – Krzysztof zawsze powtarzał, że ciekawe miejsca i widoki zaczynają się po 16 godzinach jazdy od Chicago. Pomyśleli, że właściwie nic ich w Illinois nie trzyma, a przynajmniej rodzina z Chicago będzie miała gdzie przyjeżdżać na wakacje. – Przy wyborze docelowego miejsca kierowaliśmy się zdrowiem syna, który jest uczulony na pleśń, w związku z tym odpadał klimat gorący i wilgotny. Ważne dla nas było, żeby w okolicy był polski kościół i polska szkoła – mówi Kinga.
Wybór padł więc na Kolorado. Rogalscy wyjechali z Chicago w 2012 roku.

Najpierw mieszkali na przedmieściach Denver, a w tym roku przeprowadzili się w góry; mieszkają na wysokości 8,5 tys. stóp, czyli ponad 2,5 km nad poziomem morza – wyżej niż Rysy. Do Denver jadą niecałą godzinę.
W Chicago dosyć mieli podatków, tłumu, korków i nudy. A w Kolorado nie można się nudzić. Piękne widoki, górskie trasy, po których można wędrować lub jeździć na rowerze, tereny kempingowe, lasy pełne grzybów. Do tego praktycznie przez cały rok słoneczna pogoda.

W okolicy działają cztery polskie sklepy. Ceny produktów są wyższe niż w Chicago, ale Kinga czasem je kupuje, bo ognisko bez polskiej kiełbasy nie może się udać. Jedyne, czego im w Kolorado brakuje, to występy polskich artystów, bo ci zaglądają do Denver rzadko.

Coraz więcej znajomych pisze i dzwoni do Kingi pytając ją o radę, bo sami myślą o wyjeździe z Chicago. Kinga powtarza każdemu: – Przeprowadzka do Kolorado to najlepsza decyzja w moim życiu. Gdyby nie ona, tkwilibyśmy wciąż w tym samym miejscu. A przecież trzeba spełniać marzenia.

Rower zamiast samochodu
– Jedyne czego żałuję, to że nie zdecydowałam się na wyjazd 10 lat wcześniej – mówi Iwona Kosmalska, która po 25 latach w Chicago, rok temu wraz z mężem wyjechała do Kalifornii. – Powody wyjazdu nakładały się na siebie przez lata, aż w końcu się nałożyły. W Chicago mieliśmy dość pogody, która jest bardzo dokuczliwa. Poza tym podatki, korki, wzrastające opłaty, kamery czerwonych świateł – wylicza.

Iwona Kosmalska na Coronado Island

Iwona z mężem wyprowadzili się na Coronado Island, nad zatokę San Diego. – Mieszkamy na wyspie, w zamkniętej enklawie. Rewelacyjny klimat, latem temperatura nie przekracza 80 stopni Fahrenheita, zimą nie spada poniżej 70. Samochód zamieniłam na rower. Mam więcej czasu dla siebie, zaczęłam w końcu swobodnie oddychać i czuć, że żyję. Kontakty i przyjaźnie zawarte w Chicago podtrzymujemy i chętnie tam od czasu do czasu wracamy, ale po trzech dniach zaczynam mieć dosyć, głównie pogody, i tym chętniej wracam do Kalifornii.

Na wyspie są jedynymi Polakami, ale do Kalifornii przyjeżdża coraz więcej turystów z Polski. W Chicago Iwona pracowała jako broker finansowy, ale wraz z miejscem zamieszkania postanowiła zmienić zawód – organizuje wakacje i wycieczki po Kalifornii dla Polaków, na razie z Polski, a wkrótce – z Chicago.

[blockquote style=”4″]Jedyne czego żałuję, to że nie zdecydowałam się na wyjazd 10 lat wcześniej – mówi Iwona Kosmalska, która po 25 latach w Chicago, rok temu wraz z mężem wyjechała do Kalifornii[/blockquote]

Początek świata
Karol Raszkiewicz mieszkał w Chicago 16 lat. Podczas recesji w 2008 roku stracił pracę. Pracował trochę dorywczo, w końcu zaczął szukać pracy w innych stanach. – W listopadzie 2010 roku razem z moim tatą wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w drogę. Na Alaskę jechaliśmy osiem dni. Wkrótce potem dołączyła do mnie moja żona. Pięć lat temu urodziły nam się bliźniaki – Patryk i Weronika – wspomina Karol.
W Chicago był zmęczony ciągłymi korkami, miał dość płacenia wciąż rosnących podatków i utrzymywania leniwych biurokratów, i armii urzędników stanowych. Karol wie o czym mówi, w Anchorage jest audytorem w miejskim urzędzie skarbowym.

– Dziś, po siedmiu latach na Alasce jestem przekonany, że wyprowadzając się z Chicago podjąłem najlepszą decyzję mojego życia. W Chicago jestem kilka razy do roku, bo tam mieszka rodzina żony. Powiem szczerze, że miło jest tam czasem wrócić, zrobić duże zakupy w polskich delikatesach, pójść na polski piknik i mszę, a potem wrócić do siebie do Anchorage – mówi Karol. – Z drugiej strony, poziom frustracji ludzi w Chicago jest trudny do zniesienia. Czuć ją od razu po wylądowaniu na O’Hare, ludzie spieszą się, wydzierają na siebie, są niemili. Przed lotniskiem poganiają cię, żebyś już jechał, ruszył ten samochód, jakbyś był jakimś psem.

Karol wraca więc z ulgą do Anchorage, do swojego miejsca na ziemi, gdzie mieszka 300 tys. osób. – Jest spokojnie. Na Alasce nie płacę żadnych stanowych podatków, nie mamy podatku od sprzedaży. Codziennie, nawet zimą dojeżdżam do pracy rowerem. Lepiej czuję się fizycznie i psychicznie, mam czas żeby się wyłączyć i odpocząć. Kilka dni temu byłem na rybach i złowiłem 30 łososi. Mam tu spokojne, dobre życie.

Znajomi Karola często mówią, że wyprowadził się na koniec świata. – Odpowiadam, że nie mieszkamy w igloo i nie ma pingwinów. Moim zdaniem, to oni są na końcu świata, a ja mieszkam na początku. Mam wszędzie blisko – sześć godzin lotu do Chicago, na Islandię i na Hawaje, pięć godzin do Kalifornii. Na wakacje, żeby się ogrzać, lecimy do Arizony lub do Kalifornii.

Bardziej czułem, że żyję
Henryk Król mieszka w podchicagowskim Franklin Park. Z Chicago „na stałe” wyjeżdżał kilka razy: do Indiany, na Florydę, a sześć lat temu – do Minnesoty. Po rozwodzie, w 2011 r. stwierdził, że nic go w Chicago nie trzyma, a że mieszkająca w Minnesocie ciotka podupadała na zdrowiu, wyjechał, żeby się nią zająć. Ciotka mieszkała w Lake Benton, małej miejscowości położonej w pobliżu granicy z Dakotą Południową. Henryk zajmował się domem, naprawami, doglądał rodzinnego biznesu pszczelarskiego, codziennie woził ciocię na basen do sąsiedniej miejscowości.

Henryk Król w Minnesocie

– W Lake Benton stacja benzynowa otwarta jest do godz. 17, potem czynny jest już tylko bar. Zacząłem tam bywać. Dla bywalców byłem oryginałem, bo kogoś z takim akcentem jeszcze tam nie widzieli. W czwartki organizowane było bingo, na które zjeżdżało się pół wsi. Zawsze byłem przekonany, że to rozrywka dla emerytów, ale z nudów jeździłem na to bingo. Tam poznałem wielu bardzo miłych ludzi, a przyjaźnie tam nawiązane wciąż trwają.
Henryk twierdzi, że w Minnesocie czas płynie wolniej, że nie ma takiej jak w Chicago pogoni za dolarem. Ludzie żyją bliżej siebie, choć odległości między farmami są przecież spore. – Tam każdy każdemu pomoże. Jeśli zimą widzisz samochód stojący na poboczu, jest oczywiste, że zatrzymujesz się i pytasz, czy możesz pomóc. Inna sprawa, że wiesz, kto w tym samochodzie siedzi, bo wszyscy w okolicy się znają. Ludzie bardziej sobie ufają. Nikt nie zamyka domów, kluczyki zostawione są w samochodach i maszynach rolniczych. Nikt nie wpada w panikę widząc, że z podwórza pod jego nieobecność zniknął traktor – widocznie ktoś potrzebował i zaraz odda. Ludzie nie robią sobie świństw, również dlatego, żeby w małej społeczności nie mieć opinii człowieka nieuczciwego – mówi Henryk i zasępia się: – A tutaj, we Franklin Park nie wiem jak na imię ma sąsiad mieszkający dwa domy dalej.

W Minnesocie Henryk spędził 1,5 roku. Z powrotem do Chicago przygnała go miłość. Kiedy mówi o swojej żonie Gosi, pogodnieje mu twarz. Tak samo, gdy opowiada o Lake Benton: – Gdyby to zależało tylko ode mnie, dzisiaj spakowałbym się i wrócił do Minnesoty. Tam bardziej czułem, że żyję.

Grzegorz Dziedzic

[email protected]

REKLAMA

2091191176 views

REKLAMA

2091191480 views

REKLAMA

2092987940 views

REKLAMA

2091191763 views

REKLAMA

2091191910 views

REKLAMA

2091192055 views