0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaUncategorizedPierwsza polska Wigilia w Ameryce w 1854 roku - (Korespondencja z Panna...

Pierwsza polska Wigilia w Ameryce w 1854 roku – (Korespondencja z Panna Maria, Teksas)

-

Wieczór wigilijny na obczyźnie zawsze był i jest ogromym przeżyciem dla każdego Polaka. Wigilia w polskim domu celebrowana jest od wieków w tradycyjny, specjalny i bardzo polski sposób. Na początek modlitwa, następnie życzenia pomyślności wszystkim zebranym przy stole i tradycyjne przełamanie oraz wzajemne podzielenie poświęconym białym opłatkiem.

To ostatnie jest nieznane w innych krajach, z europejskimi włącznie, i do dziś wzbudza zaciekawienie i zdumienie obcych. Na stole wigilijnym powinno pojawić się dwanaście potraw. Główna zasada: nie może znaleźć się tam żadna potrawa mięsna – wszystkie muszą być postne i przygotowane beztłuszczowo. Ten rygor został zniesiony przez Jana Pawła II, ale mało kto stawia na polskim stole ociekającego tłuszczem indyka czy szynkę, jak to zwykle robią Amerykanie, co zawsze wprawiało Polaków w osłupienie i głęboki niesmak na tę, pożal się Boże, amerykańską tradycje.

Po tradycyjnej kolacji z kutią, która kiedyś spełniała ważną rolę opłatka, czerwonym barszczykiem z uszkami, przychodzi kolej na pierogi z grzybkami i kapustą, kluski z makiem, karpia w galarecie, kompot z suszonych owoców i inne smakołyki. W tle rozmów pobrzmiewa delikatnie „Cicha noc”, światełka na choince migocą kaskadą kolorów, a my stajemy się coraz bardziej smutni i tęskniący za bliskimi…

Wspominam moje Wigilie spędzone w rodzinnym kraju, w ciepłym kręgu rodzinnym. A były to wieczory roześmiane, rozśpiewane, pełne czułości, patriotycznie pielęgnujące puste miejsce przy stole – miejsce z uporem czekające na tych, co już nigdy nie usiądą z nami do wspólnej kolacji. Bliscy, co na wojnie zapodziali się, i ci, co daleko gdzieś, na obczyźnie…

Myślę też o mojej pierwszej Wigilii spędzonej na wolności w obozie dla uchodźców w Austrii, w 1981 roku, gdy w moim kraju szalał stan wojenny. Bliscy, którzy pozostali tam, w tym zdziczeniu, szczęśliwi, że przynajmniej nas udało im się wypchnąć z tego piekła, już nie żyją. Najstarsi, dziadkowie, nie przeżyli stanu wojennego. Wszyscy ci cudowni ludzie, którzy uczyli nas pielęgnowania wiary w Boga, tradycji rodzinnej i miłości Ojczyzny – wszyscy oni wierzyli w lepsze jutro przynajmniej dla nas, swych dzieci i wnuków. Zaryzykowali wszystko, by tak się stało. Wysłali nas w świat… ku wolności… byśmy się narodzili na nowo…

Ta święta noc, jedyna w swoim rodzaju, kiedy wszyscy chrześcijanie celebrują narodziny Pana Naszego, Zbawiciela, jest specjalnie ważna dla wszystkich Amerykanów polskiego pochodzenia. Świętują oni tego wieczoru jeszcze inne ważne, historyczne narodziny – a mianowicie, narodziny małej osady, która dała początek potężnej dziś, społeczności polskiej na kontynencie amerykańskim.

24-go grudnia 1854 roku, sto czterdzieści trzy lata temu, narodziła się w Teksasie mała polska osada. Inicjatorem tego przedsięwzięcia był franciszkanin rodem ze Śląska, ks.Leopold Moczygemba, który postanowił sprowadzić do Ameryki pierwszych 150 chłopów polskich z własnej wsi rodzinnej – Płużnica Wielka, w powiecie strzeleckim, i osiedlić ich w Teksasie, gdzie sam przebywał od kilku lat jako duszpasterz emigrantów z Alzacji. Jego intencje były jak najlepsze.

Niezwykłe są dzieje odysei Ślązaków spod Opola, którzy zabrawszy wielki krzyż przydrożny z rozwidlenia dróg i dzwon kościelny, udali się niemieckim żaglowcem na drugi koniec świata. Żaglowiec o nazwie „Antoinette” wypływał z Bremy, a podróż trwała dziewięć tygodni i była prawdziwą męką – szczególnie dla kobiet i dzieci. Towarzyszyły jej tak gwałtowne sztormy, że nienawykli do morza podróżni opadali całkiem z sił i nadziei na szczęśliwy finał swego przedsięwzięcia. Kilkoro z nich zmarło już na statku. Gdy mogli wreszcie zejść na stały ląd w porcie Galveston nad Zatoką Meksykańską, do końca wędrówki było jeszcze bardzo daleko. Należało przebyć pieszo dodatkowe osiemset mil (ok.1200 km) drogą lądową w pobliże San Antonio, gdzie w odległości pięćdziesięciu mil na południowy wschód od miasta znajdowało się zaplanowane przez ks.Moczygembę miejsce osiedlenia.

Na ziemi obiecanej czyhała żółta febra, brak wody, nieznane drapieżniki, napady Indian i bandytów. Szok klimatyczny mnożył liczbę chorych. Zakupione u lichwiarzy w porcie trzy wozy pionierskie nie mogły już pomieścić osłabłych z gorączki i dzieci. Reszta szła piechotą po niekończącej się równinie, tak różnej od stron rodzinnych – łanów złocistych i lasów zielonych, których już nigdy nie dane będzie im ujrzeć.

Gdy polscy osiedleńcy przybyli do Galveston, był akurat początek grudnia. W Teksasie jest to czas pory deszczowej – pora roztopów, nocnych przymrozków, a w dzień – upałów dochodzących do plus 30 stopni Celsjusza. Jest to czas żółtej febry roznoszonej przez moskity, które stają się szczególnie natrętne w tym czasie.

Podróż lądem trwała około miesiąca i pozostawiła po sobie kolejne groby. Toteż spotkanie z ks.Moczygembą, które nastąpiło w Alamo City, nie należało do wylewnych ani optymistycznych. Lecz nie byli już sami.

Dokładnie 24 grudnia 1854 roku, wspólnie z księdzem, dotarli na dzikie pustkowie, gdzie jedynym większym drzewem pośród stepowej roślinności był dąb teksański – nawet podobny trochę do tych, jakie rosną w Polsce. Pod tym dębem właśnie rozbito obozowisko i przy naprędce ustawionym, prowizorycznym ołtarzu, odprawiono wieczorem pierwszą, polską mszę świętą – była to Pasterka w Wigilię Bożego Narodzenia.

Nie trzeba mieć zbyt wielkiej wyobraźni, by wczuć się w nastrój tej nocy i odszyfrować, co działo się w sercach tych ludzi zbitych w gromadkę na obcym, nieprzyjaznym pustkowiu…

Płaska, porośnięta wysoką trawą i ostrokrzewami, gorąca preria miała być odtąd ojczyzną przybyszy ze Śląska. Z czasem, obok dębu wybudowano skromny, wiejski kościółek, w którym zamiast posadzki było zwykłe klepisko. Był to pierwszy polski kościół na lądzie amerykańskim. Niedługa była jego egzystencja, bo wkrótce spłonął, lecz po przebudowie i powiększeniu go, służy ludziom po dziś dzień i zaliczony został przez władze amerykańskie do pierwszej klasy zabytków. Stoi też, troskliwie pielęgnowany, stary dąb, a w cieniu jego konarów znajduje się grób ks. Leopolda Moczygemby, który zmarł w 1891 roku, w Detroit.

Osadę nazwano Panna Maria, na pamiątkę pięknej polskiej świątyni w Krakowie, której pamięć chciano zachować na zawsze. Kościół Mariacki był zawsze szczególnym miejscem dla ks.Moczygemby, któremu objawiał się nawet w snach w postaci wizji, o czym wspominają pamiętnikarze. W następnym, 1855 roku, osada powiększyła się o kolejnych siedmiuset osadników, przybyłych z Płużnicy i jej najbliższych okolic, m.in. ze wsi Toszek. W rok później (1856) do Teksasu przybyło jeszcze dalszych pięciuset Ślązaków. Większość z nich przybywała w odpowiedzi na zachęcające listy ks.Moczygemby, co potwierdzają liczne źródła. Wszyscy przybywający mieli bardzo niejasne pojęcie o tym, co czeka ich za oceanem i w jakich warunkach przyjdzie im zmagać się z losem.

Ziemia pod osadę Panna Maria zakupiona została przez ks.Moczygembę od bankiera z San Antonio, Irlandczyka o nazwisku John Twohig. Znany filantrop i bohater narodowy Teksasu wystawił Polakom iście lichwiarską cenę: $ 10.80 za akr, podczas gdy ta sama ziemia w tej samej okolicy kosztowała innych osadników od $ 1.00 do $ 2.00 za akr. Polacy musieli – z niejasnych do dziś powodów – zapłacić dziesięciokrotnie drożej, a nawet więcej, gdyż za ziemię w pobliżu rzeki p.Twohig życzył sobie nawet po $ 25.00 za akr. W dodatku okazało się, że ziemia jest – jak to w Teksasie – bardzo nieurodzajna, a sprytnie sformułowana umowa o kupnie daje nowym nabywcom prawo własności jedynie na 99 lat. To wszystko wyjaśniło się znacznie później, doprowadzając do gwałtownego konfliktu osadników z ks.Moczygembą.
Pamięć ludzka ma to do siebie, że szybko się zaciera. Coraz bardziej też zaciera się nasza świadomość o tym, że pierwszy skrawek ziemi amerykańskiej, gdzie osiedliła się pierwsza, wielka i zorganizowana grupa Polaków, to wcale nie Chicago czy Detroit, lecz spalona słońcem teksańska glina, która nigdy nie miała zamiaru rodzić ludziom pożywienia, do jakiego wcześniej przywykli w kraju rodzinnym. Nie poddawała się ona także żadnym tradycyjnym metodom uprawy, jakie stosuje się w klimacie europejskim. Pierwsze, co spotkało Polaków w Pannie Marii, to 14-miesięczna susza, w czasie której nie spadła ani jedna kropla deszczu i nie wzeszły żadne zasiewy. Za baryłkę wody trzeba było płacić od 25 do 35 centów, zaś najbliższa rzeka znajdowała się w odległości dwóch mil od osady. W pierwszym roku pobytu zmarło 60 osób, wśród nich największą liczbę stanowiły znów kobiety i dzieci.
Nie przystosowani do gorącego klimatu chłopi ze Śląska – w swoich kaftanach i ich kobiety w tradycyjnych, wielowarstwowych spódnicach i niepraktycznych tutaj drewnianych chodakach – umierali od porażenia słonecznego, ukąszeń jadowitych węży, rozszarpywani przez kryjące się w wysokiej trawie dzikie pumy. Nie znane dotąd skorpiony i panoszące się wszędzie tropikalne robactwo zbierały także swoje żniwo.

W licznych zapiskach pamiętnikarskich z tamtych dni znajdujemy wstrząsające relacje: „nie było dnia bez płaczu chorych dzieci i zawodzenia zrozpaczonych kobiet” („Memoires of L.B.Russell”. Cyt. za: Edward J.Dworaczyk, „The First Polish Colonies of America in Texas”, San Antonio 1936, s.17). Rozpacz była tym większa, że pierwsi przybysze polscy do Teksasu nie cierpieli na Śląsku aż tak skrajnej biedy. Byli oni dość zamożnymi mieszkańcami wsi – jej wyższą warstwą w hierarchii społecznej – posiadali oni własną ziemię i dobrze prosperujące gospodarstwa, a do pracy najmowali biedniejszych chłopów. Do Ameryki przybyli z pieniędzmi na zakup ziemi i własnymi narzędziami rolniczymi, często zabierali też swoje zwierzęta. Degradacja tych ludzi w Nowym Świecie, a także zaskakująco ciężkie warunki bytowania, doprowadzały wielu do skrajnej desperacji – tym bardziej że powrót do kraju był już niemożliwy.

Zachęcająco opisywanej w listach ks.Moczygemby do rodziny i przyjaciół w kraju amerykańskiej Ziemi Obiecanej, nie można było w tym czasie – nawet przy najlepszych chęciach – nazwać dla Polaków przyjazną. Słowianie byli tutaj jak najbardziej niemile widziani. Znana z ksenofobicznych obciążeń ludność Południa była agresywnie nastawiona do wszystkiego, co nieangielskie. Nie przyjęła też nigdy do wiadomości, że ma do czynienia z przybyszami, którzy zjawili się w Ameryce z pokaźną gotówką, z własnej woli, a nie na skutek prześladowań religijnych czy społecznych, jak to np. działo się z Irlandczykami. Mając przed sobą ludzi samodzielnych, pewnych swej użyteczności i nieoglądających się na niczyją pomoc, traktowano ich jak niedorozwiniętach umysłowo intruzów. Raziła u nich przede wszystkim słaba znajomość języka angielskiego i odmienny sposób ubierania się – śmieszyły granatowe kubraki z grubej wełny i drewniane chodaki. Najbardziej zaś, żarliwie demonstrowany katolicyzm, który z miejsca zepchnął Polaków na dno życia społecznego, katolicyzm, którego polskim emigrantom na tym kontynencie nigdy nie wybaczono.

Jeden z księży rezurekcjonistów, którzy opiekowali się polskimi osadnikami w Teksasie, ks. Adolf Bakanowski, pisze w swoich notatkach z 1866 roku „Pobyt siedmioletni w Ameryce”:

„Teksańscy Amerykanie, na ogół kowboje z małym doświadczeniem pracy na roli i o bardzo niskiej edukacji, umieli tylko wyśmienicie jeździć konno, ponieważ czynili to od dziecka. (…) Wyższa klasa Amerykanów, zatrudniająca u siebie czarnych niewolników, była bardzo rozleniwiona i nienauczona samodziejnej pracy na chleb. Natomiast niższa klasa białych (…) zabijała wszystko, co ją tylko czymkolwiek sprowokowało. Słowem, przeżyliśmy cieżkie czasy… Ziemia należała do tych, którzy ją posiadali za czasu niewolnictwa czarnych. Także dziś, w 1866, spoglądają oni z góry na obcokrajowców i traktują ich jako białych niewolników, odmawiając nam dostąpienia ich pozycji społecznej. Gdy widzą, że Polacy organizują swoją tu egzystencję i bez niczyjej pomocy powoli dorabiają się dostatku, najchętniej powyrzucaliby ich z ich własnych domostw. Polacy są obiektem nieustannych ataków. Ponieważ Polanderzy nie mówią po angielsku – dla niewyedukowanych farmerów są powodem do traktowania ich, jak traktuje się Murzynów. Murzyni jednak zostali ogłoszeni wolnymi, więc teraz można zacząć prześladować obcokrajowców. W czasie podróży, czy też w domu, nie mamy nigdy spokoju. Ani nawet w kościele nie jesteśmy wolni od ataków. Kowboje wjeżdżają do kościoła w czasie mszy świętej na koniach, z zapalonymi cygarami. Objeżdżają ołtarz w czasie Podniesienia wymieniając głośno wulgarne uwagi. Jeden z nich próbował też wjeżdżać do kościoła konno i atakować ludzi, aby przekonać się, ilu ludzi uda mu się rozmazać na ścianie. Na drogach strzelają Polanderom w nogi i wielu ciężko ranią. Kobiety nie mogą same pojawiać się na ulicy – często atakowane są uderzeniem noża w plecy. W obronie przed atakami, a także przed wężami, które znajdują się wszędzie, zaopatrzyłem się w rewolwer. Z różańcem w kieszeni i z rewolwerem zawieszonym przy siodle mogę poruszać się wszędzie tam, gdzie nie wierzą w Słowo Boże, lecz wierzą w mój rewolwer – czyli w boga Amerykanów…” .

Innym razem ks.Bakanowski opisuje napaść Amerykanów na Polaków wychodzących po niedzielnej mszy świętej z kościoła w Pannie Marii. Napastnicy przybyli konno z różnych części hrabstwa Karnes County i kobietami usadowionymi na powozach, które chciały zobaczyć, jak ich mężczyźni będą zabawiać się z „forinerami” (obcokrajowcami). Rozpoczęło się od obrzucenia wychodzących z kościoła kamieniami, a potem strzelania w kłębiący się w drzwiach świątyni tłum. Jedynym uzbrojonym wśród Polaków był ksiądz Bakanowski, który przedarł się do zakrystii po swój rewolwer i zaczął strzelać nad głowami dla przepłoszenia atakujących. „Żeby jednak ludzie mogli bezpiecznie udać się do domów, trzeba było stoczyć całą bitwę na karabiny”.
Te i podobne incydenty (także napady Indian) nie wpływały dodatnio na samopoczucie osadników w Nowym Świecie. Poczucie niepewności było o tyle tragiczne, że nie wiadomo było, do kogo udać się po pomoc i kogo ścigać za te napaści. Szeryf i jego deputowani nie mieli zamiaru brać Polaków w obronę, gdyż popierali swoich. Aby udać się do wyższej instancji, np. do wojska, trzeba było najpierw przebić się żywym przez obstawione przez napastników drogi.
Atmosfera zaszczucia wywołała nastroje przygnębienia i żalu do ks. Moczygemby za pomysł osiedlenia krajanów w tak niegościnnej ziemi. Doszło nawet do drastycznych konfrontacji między franciszkaninem a drugą grupą, przybyłą do Panny Marii w 1855 roku, która postanowiła w pewnym momencie powiesić księdza Moczygembę za te wszystkie „dobrodziejstwa”, jakie im nieświadomie zgotował. Wzmianki o tych nastrojach w osadzie odnotowują wszystkie pamiętniki oraz prace historyczne, m.in. ks.Wacław Kruszka w swojej „Historii polskiej w Ameryce”, Milwaukee 1905-1908. Do samosądu jednak nie doszło.

Sytuacja stałego zagrożenia wpływała integrująco na społeczność osadników. Wspólne zmaganie się z przeciwnościami przyrody, jak też ze zdziczałymi Amerykanami, spowodowały proces zacieśniania się małej społeczności we wspólnej walce o przetrwanie. Zaowocowało to później w aktywnym życiu polskich osad oraz ich wieloletnim przywiązaniu do rodzimej tradycji i języka. Z czasem, wokół Panny Marii powstały inne polskie osady – Częstochowa, Kościuszko, Św.Jadwiga, Helena, Bandera i inne, nieco dalej położone, jak Brenham, Chappell Hill, Yorktown, Bremond.

Wszystkie korzenie prowadzą jednak zawsze do starego dębu w Pannie Marii. Powtarzają się nazwiska Dziuków, Gawlików, Kowalików, Płochów, Gabrysiów, Opalów, Kiołbassów, Urbańczyków. W każdej z późniejszych osad stoi piękny kościół, wybudowany na modłę europejską i po polsku wyposażony.
Wiele pracy i trudu kosztowało osadników stworzenie tego amerykańskiego życia. Świadkiem tych zmagań w Pannie Marii jest Gawlikowa chałupa, postawiona w 1855 roku. Jak również stary dąb, który okrywał swoimi konarami pierwszą polską Pasterkę na ziemi amerykańskiej i asystował wszystkim wydarzeniom w Pannie Marii. Dziś kładzie gałęzie na mogile ks. Leopolda Moczygemby, którego szczątki sprowadzono z Detroit dopiero w roku 1974. Tak długo trwał żal za to, co swoim krajanom uczynił. Żale jednak przemijają, ludzie rodzą się i umierają. A stary dąb wciąż trwa.
I takie bywają meandry polskich Wigilii…


Mirosława Kruszewska

REKLAMA

2091216101 views

REKLAMA

2091216400 views

REKLAMA

2093012859 views

REKLAMA

2091216681 views

REKLAMA

2091216827 views

REKLAMA

2091216971 views