REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaPoczątek w AmeryceOd pucybuta do konserwatora

Od pucybuta do konserwatora

-

poczatki

Trzymałam w ręku płótno Leona Wyczółkowskiego i łzy same płynęły mi z oczu. Ja, skromna absolwentka wydziału sztuk pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, specjalność restauracja dzieł sztuki, trzymałam w ręku dzieło warte wiele tysięcy dolarów. Mogłam je oglądać do woli i jeszcze dostać za to pieniądze. Nie za oglądanie wprawdzie, bo miałam je odnowić – co nie zapowiadało się tak łatwo. Fakt, że miałam potrzebne wykształcenie, ale z doświadczeniem nie było najlepiej. Musiałam gdzieś je zdobyć, ale jak…

REKLAMA

Wyjazd na polecenie

Przyjechałam do Ameryki, bo tak chciał mój tata. Mój ojciec był zakochany w Ameryce. Uważał, że to najcudowniejszy, najbardziej wolny kraj na świecie. Były lata 80. ubiegłego wieku, komunizm w pełnym rozkwicie, a ojciec wiecznie mi przypominał, że w Polsce nie ma dla mnie żadnej przyszłości i muszę koniecznie z tego kraju wyjechać. Mieliśmy wprawdzie jakąś rodzinę we Francji, ale dochodziły nas sygnały, że w kraju nad Loarą obcokrajowcy nie są mile widziani. W Ameryce to co innego. Wszyscy praktycznie są cudzoziemcami i przyjezdnym najłatwiej ułożyć sobie życie właśnie tutaj. Odnaleźliśmy więc jakąś rodzinę w Baltimore w Maryland i na jej zaproszenie zjawiłam się na amerykańskiej ziemi. Przyjęta zostałam, owszem, miło, lecz od początku wiedziałam, że wiele mi nie pomoże, zwłaszcza w znalezieniu pracy w zawodzie, a przylatując tutaj innej sobie nie wyobrażałam.

Pierwsze dwa lata minęły na opiece nad osobami starszymi. Nie była to praca moich marzeń, ale miałam pieniądze na życie, a w tym czasie mogłam szukać takiej pracy, która mi chociaż częściowo przypadnie do gustu. Chciałam wracać, ale ojciec skutecznie wybijał mi ten pomysł z głowy, telefonicznie podtrzymując mnie na duchu i usilnie zapewniając, że wszystko musi się jakoś po mojej myśli ułożyć. Nie przesadzę, gdy powiem, że wysłałam koło setki podań o przyjęcie do pracy. Załączając oczywiście opis swoich umiejętności, ale bez doświadczenia, jako że kurs na Amerykę obrałam zaraz po skończeniu studiów. Większość instytucji nawet nie udzieliła odpowiedzi, a jedna – pamiętam ją dobrze: nowojorskie Metropolitan Museum of Art – odpowiedziała, że jeśli naprawdę umiem to wszystko, co umieściłam w résumé, to w rzeczywistości nic nie umiem, bo to jest fizycznie niemożliwe, by jeden człowiek potrafił tyle zrobić. A ja napisałam prawdę: że potrafię konserwować skórę, pergamin, papier, potrafię złocić, jestem przygotowana fotograficznie itd. Wszystko na nic. Centrum konserwacji w Filadelfii napisało z kolei, że mam zbyt wysokie kwalifikacje i oczywiście również odmawia zatrudnienia mnie.

Wspólnie łatwiej 

Nie pozostało mi więc nic innego jak tylko przenieść się do Chicago, by połączyć się z moim chłopakiem, a późniejszym mężem. Zbyszek też jest konserwatorem zabytków po tej samej toruńskiej uczelni, więc wspólnie podjęliśmy jeszcze bardziej intensywne poszukiwania pracy w naszym zawodzie. We dwójkę było raźniej i była szansa, że takie zajęcie znajdzie przynajmniej jedno z nas. Znów zaczęło się rozsyłanie podań we wszystkie możliwe miejsca.

[blockquote style=”4″]… dzwonił osobisty konserwator znanej milionerki Barbary Piaseckiej-Johnson niezwykle rozeźlony faktem, że do jego pracodawczyni wysłaliśmy rzekomo beznadziejne, niedbałe résumé[/blockquote]

Ginące papiery

Tymczasem nagminnie ginęły nasze imigracyjne dokumenty od sponsorów. Najpierw zgubił je Departament Pracy. Odnalazł po roku. Później zaginęły w urzędzie imigracyjnym. Po roku znów się odnalazły, by zaginąć ponownie. W ten sposób straciliśmy ogółem cztery lata. Straciliśmy nadzieję do tego stopnia, że już jako małżeństwo złożyliśmy dokumenty na emigrację do Kanady. Rozmowy kwalifikacyjne z kanadyjskim konsulem zakończyły się sukcesem i otrzymaliśmy nawet wizy imigracyjne do Kanady. Tymczasem nadeszła wiadomość, że za kilka dni mamy się zgłosić w amerykańskiej ambasadzie w Warszawie. W szaleńczym tempie wyjechaliśmy więc do Polski, gdzie, ku naszemu zaskoczeniu, wszystko zostało załatwione sprawnie i szybko. Wracaliśmy więc do Ameryki wprawdzie jako legalni rezydenci, lecz wciąż bez perspektyw na znalezienie przyzwoitej pracy.

Wieczorny telefon

Choć o stałą pracę było nadal ciężko, to jednak zaczęły nadchodzić pierwsze zamówienia, w których mogliśmy wykorzystać nasze umiejętności. Na ratunek przyszedł nam chicagowski Dom Podhalan, który zlecił nam odnowienie trzech dużych płócien. Jeździliśmy na południe miasta autobusem, trzy godziny w jedną stronę, ale chcieliśmy tę pracę wykonać wyjątkowo dobrze. Raz, że dla polskiego zleceniodawcy, a po drugie były one początkiem naszego portfolio, które – mieliśmy nadzieję – będzie się szybko rozbudowywać. Następne zamówienia jednak nie nadchodziły, ale pewnego późnego wieczoru zaskoczył nas telefon od bardzo oburzonego dżentelmena. Oto dzwonił osobisty konserwator znanej milionerki Barbary Piaseckiej-Johnson niezwykle rozeźlony faktem, że do jego pracodawczyni wysłaliśmy rzekomo beznadziejne, niedbałe résumé. Dzwonił jednak na wyraźne polecenie milionerki, by pomóc polonijnym konserwatorom. Ostatecznie rozmowę zakończyliśmy w spokojnym tonie. Rozmówca nie obiecywał wprawdzie zatrudnienia przy konserwacji dzieł z kolekcji milionerki, ale obiecał polecić nas właścicielom nowojorskich galerii, którzy przy jego poparciu gotowi będą dać nam zlecenia. I tak też się stało. Przenieśliśmy się w okolice Nowego Jorku i zaczynając praktycznie od zera, nabywaliśmy doświadczenie potrzebne w tym bardzo konkurencyjnym w Ameryce zawodzie. Znajomość z osobistym konserwatorem nieżyjącej milionerki utrzymujemy do dziś.

Zadzwoniliśmy więc do rekomendowanej przez niego galerii, by się dowiedzieć, że zawsze są tam potrzebni konserwatorzy. Zostaliśmy przyjęci z otwartymi rękami, otrzymując zlecenia, pod którymi się dosłownie ugięliśmy. Otrzymaliśmy chyba najtrudniejsze do konserwacji dzieła w historii sztuki. Ale podołaliśmy zadaniu wyśmienicie. Wśród nich znalazła się akwarela polskiego malarza Leona Wyczółkowskiego… Do dzisiaj mam zdjęcia tego i innych obiektów, które przypominają naszą drogę od pucybuta do… może nie milionera, ale liczących się członków społeczności konserwatorskiej w Ameryce. Zajęło nam to ponad 10 lat, ale chyba było warto. Obecnie mamy dwie oddzielne, prywatne firmy wykonujące duże zlecenia dla klientów z całych Stanów Zjednoczonych. Ale to już temat na oddzielną opowieść.

Joanny i Zbigniewa (nazwiska do wiadomości redakcji) wysłuchał Andrzej Kazimierczak

[email protected]

fot.Angelika Warmuth/EPA

 

REKLAMA

2091167049 views
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

REKLAMA

2091167351 views

REKLAMA

2092963810 views

REKLAMA

2091167635 views

REKLAMA

2091167784 views

REKLAMA

2091167933 views