Kapitol w czwartek przypomina twierdzę - dostęp do Kongresu USA blokują setki funkcjonariuszy, postawiono też ponad dwumetrowe ogrodzenie. W Waszyngtonie panuje niedowierzanie, Amerykanie próbują zrozumieć, jak to możliwe, że szturm na parlament był skuteczny.
Po szokujących scenach ze środy w ogniu pytań znalazła się waszyngtońska policja oraz straż Kapitolu. Przedstawiciele tych służb anonimowo przyznają, że było ich zbyt mało, by odeprzeć tłum, narzekają na brak koordynacji. Szef straży Kapitolu Steven Sund utrzymuje, że napór protestujących był przytłaczający, a podległe mu oddziały były atakowane. W starciach rannych zostało blisko 50 funkcjonariuszy, zmarło czterech demonstrantów.
W czwartek Kapitol przypomina już twierdzę. Na miejscu widoczna jest Gwardia Narodowa oraz odziały policji z Wirginii, które blokują dostęp do Kongresu lub stoją na pobliskich parkingach w kilkudziesięcioosobowych grupach. Przed Kongresem postawiono odcinające od niego dostęp ponad dwumetrowe ogrodzenie, model taki sam, jaki wzniesiono w trakcie wiosennych protestów przed Białym Domem. Dodatkowe służby skierowano też na skrzyżowania w centrum miasta oraz przed Trump International Hotel.
Na ulicach Waszyngtonu jest spokojnie. Przed Kongresem zgromadziło się kilkadziesiąt osób, większość sympatyków Trumpa opuszcza miasto. "Wielu z nas wróci tu 20 stycznia" (tj. w dniu zaprzysiężenia Joe Bidena na prezydenta) - zapewnia PAP Connie Reguli, która jest prawniczką z Tennessee. Kobieta przyznaje, że sceny z Kongresu "przyprawiają o wstyd", ale wyraża przekonanie, że sympatycy prezydenta nie dążyli do przemocy. "Ludzie byli bici i ciągnięci po ziemi przez Gwardię Narodową i policję, wszystko jest nagrane" - przekonuje.
Pozostali w stolicy demonstranci są mocno zawiedzeni postępowaniem wiceprezydenta Mike'a Pence'a, od którego oczekiwali zablokowania procedury zatwierdzania wyborczej wygranej Joe Bidena. "Zdradził lub został zastraszony, jest skończony" - mówi PAP popalając papierosa Brian, który do stolicy przyjechał aż z Teksasu. Stojących nieopodal policjantów oskarża o morderstwo 35-letniej Ashli Babbitt, którą śmiertelnie postrzelono w Kongresie. Nieopodal, koło Pomnika Pokoju, by ją uhonorować, palą się znicze; niektórzy w tym miejscu przyklękają.
Stronnicy prezydenta pod Kongresem toczą dyskusje między sobą i ze swoimi nielicznie przybyłymi przeciwnikami politycznymi. Poruszane są kwestie "globalnej siatki pedofilów", "pandemicznego oszustwa" czy dostępu do broni palnej. Są symbole ruchu QAnon, który głosi, że Trump toczy skrytą wojnę z ogólnoświatową, korporacyjną grupą przestępczą. Furorę robił starszy mężczyzna, który przez megafon ze zmienionymi słowami śpiewał "Facebook Prison" (Więzienie Facebooka), nawiązując do kultowego "Folsom Prison Blues" Johnny'ego Casha.
Przedstawiciele mediów amerykańskich nie cieszą się tam sympatią; w środę przed Kongresem palono nawet porzucony lub zabrany dziennikarzom sprzęt, kamery i mikrofony. Reporterzy spoza USA, nawet z Chin, traktowani są jednak przyjaźnie.
Amerykanie głowią się, jak w stolic kraju, który wydaje najwięcej na świecie na obronność (ponad 700 miliardów dolarów rocznie), tłumowi bez większej koordynacji udało się sforsować Kapitol. Równolegle z debatą na temat odpowiedzialności służb funkcjonariusze poszukują osób, które wtargnęły do siedziby Kongresu, a po zamieszaniu udało im się opuścić gmach parlamentu.
Z Waszyngtonu Mateusz Obremski (PAP)