Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 26 września 2024 20:29
Reklama KD Market

Zamiast wakacji nowe życie

Bożena Piwowarska płynęła Batorym w dniach 2-13 czerwca 1958 roku. Podróż, która miała być wakacyjną przygodą, stała się życiowym przełomem...

Był rok 1958. W tych czasach było trudno wyjechać z Polski w celach turystycznych. Pierwszy raz, gdy starałam się o paszport, odmówiono mi, ale za drugim razem udało się. Ojciec jakimś cudem to załatwił. Znalazł kogoś, kto nam pomógł. Z wizą amerykańską nie miałam żadnego kłopotu. Byłam panną, miałam 24 lata i ukończone studia w dziedzinie inżynierii sanitarnej na Politechnice Warszawskiej.

Jechałam na zaproszenie stryjka dr. Lucjana Witkowskiego z zamiarem poznania rodziny. Stryja pamiętałam sprzed wojny, gdy był studentem Akademii Medycznej w Warszawie i już go więcej nie widziałam, bo był w wojsku, a później przedostawał się na Zachód. Udając się w podróż nie myślałam, że zostanę w Ameryce na stałe. Koledzy, którzy mnie odprowadzali, a przyjechało chyba z pół politechniki, mówili, że już nie wrócę. Zaprzeczałam i powtarzałam, że jadę tylko na wakacje. Wtedy nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieszkać w jakimś innym mieście. Urodziłam i wychowałam się w Warszawie. To było moje miasto. Jednak okazało się, że koledzy mieli rację, bo zostałam w Chicago. Moje losy potoczyły się inaczej, niż to sobie wyobrażałam.

Wypłynęliśmy w poniedziałek rano 2 czerwca. Batory zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wystrój był wspaniały, jadalnia wspaniale urządzona. Wszędzie było bardzo elegancko. Choć kabinę miałam skromną, na dolnym pokładzie, byłam dumna, że podróżuję tak wspaniałym statkiem, który wydawał mi się ogromny, dopóki nie zobaczyłam Queen Elizabeth. Była od nas chyba dwa razy większa. Gdy przepłynęła, zatrzęsło nami.

Rano we wtorek 3 czerwca dopłynęliśmy do Kopenhagi i tam się zatrzymaliśmy. Można było zamówić sobie wycieczkę, autokary już były podstawione. Ponieważ mieliśmy mało czasu, objechaliśmy tylko całe miasto, które bardzo mi się podobało. W Kopenhadze dosiadło się trochę pasażerów. Później w Anglii, gdy staliśmy na redzie, przypłynęli małym statkiem kolejni pasażerowie. Wśród podróżnych byli więc też Duńczycy i Anglicy.

Podczas rejsu panował swojski nastrój. Poznałam kilka osób, spędzaliśmy razem czas, dużo rozmawialiśmy. Chodziliśmy na nabożeństwa bezwyznaniowe, na dancingi i na pokazy filmów. Pamiętam dobrze doktor Jadwigę Roguską i dwoje innych lekarzy, którzy jechali na konferencję medyczną do Montrealu oraz George'a Dymnego, który pisał artykuły o Kanadzie do "Przekroju". Dołączyła też do naszego grona pani, która jechała do męża w Chicago. Miała aparat fotograficzny i robiła nam wszystkim zdjęcia. Nie pamiętam, jak miała na imię, ale nazywaliśmy ją "Miss Kodak".

Pogodę mieliśmy raczej dobrą, bo był to czerwiec. Gdy wypłynęliśmy na otwarty Atlantyk też było ładnie. Pogoda się zepsuła w połowie drogi. Zaczęły się fale i bujanie, przyszedł okropny sztorm, podczas którego zamknięto jadalnię. Wszystko co mogłoby spaść, zostało przywiązane linami, co zrobiło na mnie i na innych pasażerach nieprzyjemne wrażenie. Kapitan wydał polecenie, by raczej pozostać w kajutach. Zaczęliśmy się bać tej burzy. Na dodatek zmogła mnie choroba morska i przykuła do łóżka. Leżąc w cierpieniach w mojej kabinie słyszałam potworne skrzypienie, jakby statek miał się za chwilę rozlecieć. Bałam się... Odetchnęłam z ulgą, gdy skończył się sztorm. A z choroby morskiej wyleczyła mnie odrobina koniaku, którą kazał mi wypić jeden z marynarzy.

Pod koniec podróży, zanim dopłynęliśmy do Montrealu, ogłoszono, że można za dolary kupować alkohol, ponieważ dużo go zostało. Niektórzy nabyli po pięć, sześć butelek, choć oficjalnie z Polski można było wywieźć tylko 5 dolarów. Ja nic nie kupiłam. I dobrze, bo w Kanadzie okazało się, że można przekroczyć granicę z maksimum dwiema butelkami i wszystko co powyżej zostało zarekwirowane przez władze kanadyjskie przy odprawie celnej. Podejrzewam, że specjalnie namawiano nas do kupna alkoholu i wydaje mi się, że władze polskie o tym wiedziały.

13 czerwca wpłynęliśmy na rzekę św. Wawrzyńca. Zachwyciłam się widokiem. Było wcześnie rano, wschodziło słońce. Pamiętam jak dzisiaj. W tym wschodzącym słońcu na brzegu rzeki białe domki z czerwonymi dachami w otoczeniu zieleni. Urzekł mnie ten obraz pięknem i spokojem.

Na koniec rejsu smutne rozstanie z przyjaciółmi z Batorego. Już więcej się niestety nie zobaczyliśmy. Nawet z Jadzią Roguską nie udało mi się spotkać. Była bardzo zajęta praktyką lekarską, a i moje losy potoczyły się nie tak, jak myślałam.

Potem znowu łzy podczas powitania z rodziną w Chicago. Jednym z pacjentów mego stryja był młody człowiek, który studiował na Uniwersytecie Loyola. Stryj miał dużo pracy i poprosił go, żeby się mną zajął i pokazał mi Chicago. Tak spotkałam mojego męża i tak się zaczęło moje nowe życie w Chicago.

Wysłuchała Alicja Otap

[email protected]

Zdjęcia z archiwum Bożeny Piwowarskiej


5

5

1

1


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama