Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 26 września 2024 20:28
Reklama KD Market

Rejs, po którym ludzie całowali ziemię

Była ich piątka: rodzice i trzy córki. Dwie z nich w naszej redakcji opowiedziały o dramatycznych przeżyciach z podróży statkiem legendą. W 1964 roku były nastolatkami.


Podróż zaczęła się w listopadzie 1964 roku. Dotarliśmy do Quebecu 6 grudnia, a ludzie po wyjściu na brzeg całowali ziemię. Tak byli szczęśliwi po tym wszystkim, co przeszli na pokładzie polskiego transatlantyka.


Była nas piątka – mama, tata i trzy siostry: Grażyna, Maria i Lila Bąk – wspominają u nas w redakcji Grażyna i Lila. Miałyśmy wtedy zaledwie 11, 12 i 15 lat. Przygotowania do wyjazdu rodzice prowadzili trochę po kryjomu, ale my i tak zwiedziałyśmy się o planach, także informacja o wyjeździe nie była dla nas zaskoczeniem. Jako że urodziłyśmy się na Ziemiach Odzyskanych, to mogłyśmy wyjechać do Ameryki o sześć miesięcy szybciej niż rodzice. Byłyśmy jednak na to za młode i w atlantycką podróż wyruszyliśmy całą rodziną.


Wcześniej odwiedziła nas ciocia, która wszystkich nas zapewniała, że będziemy mieli za oceanem lepsze możliwości, że będzie nam lepiej, że będziemy mieli nowe życie, a w Polsce tak naprawdę nic nas ciekawego nie czeka. Obiecywała, że będziemy mieć więcej cukierków, zobaczymy duże samochody, szerokie ulice... Wszyscy dokoła wiedzieli, że rodzina Bąków wybiera się do Ameryki. Z jednej strony nam zazdrościli, ale z drugiej współczuli, bo przecież musieliśmy sprzedać dom, zostawić wszystko, co mamy i opuścić wszystkich, których znamy i kochamy. Tata miał rodzinę w Ameryce, a mama we Francji. Nalegała, by wyjechać do Francji, twierdząc, że jak się nam nie spodoba, to będzie bliżej, żeby wrócić. Ameryka jest przecież tak daleko. Nas jednak nikt o zgodę nie pytał. Ostatecznie rodzice wybrali Stany Zjednoczone, bo przecież to taki bogaty kraj i wszyscy chcą się tam wybrać...

Najtrudniejszy dla nas okres zaczął się, jak już przyszedł list z amerykańskiej ambasady. Okres pożegnań - to była jedna wielka tragedia. Ilości wylanych łez podczas pożegnań z koleżankami po prostu nie da się określić. To były jednak jednorazowe histerie. Z rodziną natomiast wszystko trwało dłużej. Szkoła zaczynała się w wrześniu, ale my w klasach szkolnych już się nie pojawiłyśmy. Mama wysłała nas na miesiąc do swojej rodziny, na następny miesiąc do rodziny ojca. Wiedziała, że długo z najbliższą rodziną się nie zobaczymy, więc i pożegnanie powinno być długie. Podczas naszej nieobecności mama mogła sprzedawać niepotrzebny dobytek i pakować to, co zabierzemy ze sobą.

Później była podróż do Gdyni w przepełnionym do ostatka pociągu. Mama za wszelką cenę próbowała dostać się wtedy do okna i wtedy ktoś krzyknął: „Co wy się tak zachowujecie? Jakbyście za granicę wyjeżdżali!”. A my wyjeżdżaliśmy naprawdę. I to daleko. Wszystko, co nam zostało, wieźliśmy w dwóch dużych kufrach. Całe nasze dotychczasowe życie zmieściło się w dwóch walizkach. Ale i tak nie były to nasze osobiste rzeczy. Większość stanowiły prezenty z Polski, które zażyczyła sobie nasza amerykańska rodzina. Takie, jakie wtedy wieźli wszyscy – kryształy, porcelana, kilimy. Nie zabraliśmy nawet pamiątek szkolnych. Zostały nam tylko legitymacje szkolne i to praktycznie wszystko. Chyba tak niewiele przez te prezenty. W tamtych czasach zostawić szkołę, przyjaciół, znajomych – to był wielki dramat. Zwłaszcza dla nas, młodych dziewcząt. Dramat, który nie miał skończyć się wraz z opuszczeniem Szczecina...

Batory wywarł na nas ogromne wrażenie, choć trudno powiedzieć, że my byłyśmy do końca świadome, że czeka nas długa podróż przez ocean. Byłyśmy, jak to dzieci, podekscytowane, że będziemy podróżować statkiem, że czeka nas przygoda, że być może poznamy inne koleżanki. Zupełnie nie byłyśmy w stanie zdać sobie sprawy, jaka to będzie podróż. Pamiętamy, że statek był czarny, duży i miał dwa kominy. Wnętrza zamierzałyśmy spenetrować w czasie rejsu. Mieliśmy odpłynąć o określonej godzinie, ale podano wiadomość, że na Morzu Północnym trwa sztorm. Poszłyśmy więc spać, a gdy się obudziłyśmy, dało się odczuć, że już płyniemy. Tak więc byliśmy w drodze, choć daleki sztorm opóźnił nasz wyjazd.

Wkrótce i my znaleźliśmy się w sztormie. Sztormie, który określono jako najgroźniejszy od 100 lat. Jedyne dwa spokojne dni były na Bałtyku i Morzu Północnym. Później aż do końca przez 12 dni przechodziliśmy piekło. W restauracjach na posiłkach było z każdym dniem coraz mniej ludzi. W końcu wyglądało na to, że każdy miał chorobę morską. Nie było już na czym jeść, bo zabrano wszystko, co mogło się potłuc. Na stołach stały tylko metalowe kubki. Na korytarzach zamocowano powrozy, by można było się w razie konieczności przytrzymać. Ale upadków i tak musiało być co niemiara, bo często spotykałyśmy ludzi, którzy mieli połamane ręce lub nogi. Nasza mama była tak chora, że prawie wcale nie wychodziła z kajuty, gdzie przynoszono jej jedzenie.

My, młode dziewczęta, jakoś znosiłyśmy to lepiej. Często ogłaszano wówczas alarmy szalupowe. Ubrane w kamizelki musiałyśmy stawiać się w pewnych miejscach. Nie wiedziałyśmy tylko po co. Na główny, odkryty pokład nikt nie miał prawa wyjść. Nie zobaczyłyśmy tam nikogo przez cały rejs. Pamiętamy za to tylko góry wody, które bez przerwy przelewały się przez pokład. Statek to był w głębokiej dolinie, to na wysokiej górze. I tak bez przerwy dzień w dzień. Później nam mówiono, że statek był w tak trudnym położeniu, że wysyłał sygnały SOS, czego wtedy nie rozumiałyśmy, ale teraz wiemy, że takie wołanie o pomoc byłoby bezskuteczne, bo w tych warunkach na oceanie żadna pomoc nigdy nie byłaby w stanie do nas dotrzeć. Na posiłki chodziłyśmy z tatą, bo się lepiej trzymał, albo same. Pierwszy obiad w Gdyni jeszcze był normalny. Na następny dzień obrusy na stołach były już mokre, a wokół stołów obsługa zamontowała obręcze, by talerze z nich nie spadały. W kolejnym dniu kazano nam już wszystkie naczynia trzymać, bo nawet obręcze nie pomagały. Tyle, że talerzy było mniej i mniej, tak jak ludzi. Nikt prawie nie jadł, a po korytarzach chodzono z pudełkami, do których w razie potrzeby można było wymiotować.

Pewnego dnia Lila pojawiła się na stołówce i była przy stole sama. Od razu zakochała się w kelnerze, który potraktował ją jak królową. Trzymał tacę wysoko i zapytał, co chce na obiad. A ona chciała deser. I to kilka porcji. Mama by jej na to nigdy nie pozwoliła, a ona myślała, że znalazła się w niebie. Pierwszy raz w życiu jadła deser jako danie główne, a nie po obiedzie. Kelner polubił nas wszystkie trzy i jeszcze wiele razy dogadzał nam z jedzeniem, jak się tylko dało. Tata zaś głównie przesiadywał w barze, bo barmani go zapewniali, że jak strzeli sobie drinka lub nawet więcej to zniesie chorobę morską dużo łagodniej.

Grażyna zaraz po rozpoczęciu sztormu była w bibliotece. Usiadła na dużym fotelu, który natychmiast przesunął się na drugą stronę pokoju. A zaraz potem książki zaczęły spadać ze ściany i przesuwać w tę samą stronę. Początkowo nie wiedziała, co się dzieje. Próbowała dostać się do kabiny, ale spróbujcie zejść schodami w dół, gdy statek jest skierowany dziobem do góry…

Gdy w czasie sztormu statek kołysał się na wszystkie strony, dosłownie piszczał. Słychać to było w dzień i w nocy. Słychać też było, jak spanikowani ludzie się modlą. Też w dzień i w nocy. My zaś spałyśmy na łóżkach, do których tata przywiązał nas prześcieradłami. Cały rejs spędziłyśmy przy sztucznym świetle. Miałyśmy wprawdzie w kajucie okno, ale było przez cały czas zamknięte i ani razu nie udało się nam przez nie wyjrzeć. Wiele, wiele razy ogarniał nas potworny strach. Szczególnie gdy wyły syreny i wszyscy musieli ubierać kamizelki ratunkowe. Iskierka nadziei, że uda nam się przeżyć, zaświeciła z chwilą, gdy burza już nieco ucichła i zobaczyliśmy daleką, cieniutką linię horyzontu. Ludzie wylegli wtedy na osłonięty pokład i godzinami się w nią wpatrywali.

Po przybiciu do brzegu wielu klękało i całowało ziemię. Wszyscy z wielką ulgą schodzili z pokładu. Wielu na noszach. Nasza rodzina opuszczała pokład o własnych siłach, które były – jak się później okazało – bardzo potrzebne w następnych latach życia w Stanach Zjednoczonych.

Ten pełen grozy rejs Batorym na lata pozostawił ślad w naszej psychice. Mama nigdy nie siadała z tyłu samochodu czy autobusu, bo zaraz robiło się jej niedobrze. Lila dopiero niedawno popłynęła w krótki rejs wycieczkowcem z Fort Lauderdale na Florydzie tylko po to, żeby przełamać w sobie lęk przed podróżowaniem statkiem. Dwie pozostałe siostry na taki krok do dzisiaj się nie zdecydowały.

Wysłuchał: Andrzej Kazimierczak

[email protected]


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama