Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 26 września 2024 20:30
Reklama KD Market

Najpiękniejszy moment życia

Dla Barbary Włodarczyk, z domu Wall, podróż Batorym do Ameryki była spełnieniem marzeń. Nie o bogactwie, karierze i wielkim świecie. Pani Barbara płynęła przez Atlantyk na spotkanie z mamą, którą znała tylko ze zdjęć.

W 1940 r. dziadek wykradł mnie z wagonu wiozącego mnie, moją mamę i rodzeństwo na Syberię. Siostra miała 10 lat, brat 6, a ja tylko dwa latka. Mama wiedziała, że moje szanse na przeżycie zesłania są małe. Dziadek przekupił agentów służby bezpieczeństwa carskim złotem i gdy odwrócili wzrok, wziął mnie z pociągu. Rzecz jasna nie pamiętam tych wydarzeń, byłam za mała. Jako dziewczynka mamę i rodzeństwo znałam tylko ze zdjęć. Wychowywały mnie ciocie i dziadkowie, którzy z całego serca kochali mnie, ale ja zawsze chciałam móc powiedzieć: „Mamo, mamusiu”. Miałam pięć lat, gdy z Wołynia wywieziono nas na ziemie odzyskane, do Pasłęku w woj. olsztyńskim. Tam mieszkałam aż do wyjazdu do Ameryki.

Profesor od geografii stwierdził, że płynąc na spotkanie z mamą, mogę zostać kapitanem Batorego, tak dobrze znałam trasę rejsu..."



Dwa listy

To była Wielka Niedziela, miałam 10 lat. Ciocia Weronika przyniosła list od mojej mamy – Florentyny Wall. Z Ameryki. Moja najukochańsza mamusia przeżyła wojnę, brat i siostra również. Z armią gen. Andersa trafili do Anglii, a stamtąd do Ameryki, do Chicago. Tydzień później przyszedł drugi list, od Czerwonego Krzyża. Z niego dowiedziałam się, że mój ojciec, Franciszek Wall, powstaniec warszawski, został zamordowany w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Od tego czasu miałam jedno marzenie, jeden sen i cel – zobaczyć mamę. Wiedziałam, że przyjdzie taki dzień, kiedy wsiądę na jedyny statek pływający do Ameryki – Batorego i ruszę w podróż mojego życia. Ta myśl towarzyszyła mi wszędzie, w domu, w szkole, na łące i w lesie. Wyobrażałam sobie każdy szczegół statku, jego wystrój, zapach morza, kołysanie fal. Moją pasją stała się geografia i książki podróżnicze. Po maturze mój profesor od geografii stwierdził, że płynąc na spotkanie z mamą, mogę zostać kapitanem Batorego, tak dobrze znałam trasę rejsu, wszystkie miasta, cieśniny, mijane wyspy. W końcu ten sen, to przeżywane po wielokroć marzenie miało się spełnić.

Statek przyjaciel

9 sierpnia 1958 przyjechałam do Gdyni. Na nabrzeżu zostali: babcia, wujek, koleżanki, koledzy i nauczycielki. Płakałam, żegnając się z nimi, wiedziałam, że wyjeżdżam na zawsze, że bilet, który mam, jest tylko w jedną stronę. Jednocześnie śmiałam się, ostatkiem sił powstrzymując się przed podskakiwaniem z radości. Jadę do mamy! W końcu! Ten ogromny, większy niż w moich marzeniach statek miał stać się za chwilę moim pływającym domem. Wchodząc na pokład, poczułam, jakbym jedną nogą już była w Ameryce. Kiedy odbijaliśmy od nabrzeża, machałam do moich bliskich i krzyczałam z radości i przejęcia: „Jadę do Ameryki, do mamy!”.

Batory był niezwykły, czułam, że ten statek jest mój, jak przyjaciel. Codziennie w każdym momencie czułam się tam tak specjalnie, uroczyście, ta podróż była jak święto, jakby po długiej nieobecności odwiedziło się kogoś bardzo bliskiego. Każdy dzień to była wielka przygoda. Wszystko było nowe i ekscytujące, a ja chłonęłam każdy szczegół. Nie mogłam się nacieszyć podróżą, odwiedziłam każdy pokład, rozmawiałam z pasażerami, z marynarzami, mechanikami. Najbardziej fascynowały mnie ich opowieści o morskich podróżach, o egzotycznych krajach, rajskich plażach i palmach. Właściwie nie chodziłam, a biegałam i podskakiwałam z przejęcia. Każda mila, każda upływająca minuta zbliżała mnie do spotkania z mamą. Nieraz ludzie na statku pytali mnie: „Co panienka taka wesoła?”, a ja nie potrafiłam wyrazić słowami mojego szczęścia, mówiłam tylko, że gdybym miała skrzydła, to wzbiłabym się w powietrze, byle szybciej, byle bliżej.

Kiedy odbijaliśmy od nabrzeża, machałam do moich bliskich i krzyczałam z radości i przejęcia: „Jadę do Ameryki, do mamy!”"



Kiedy przystawałam na chwilę, obserwowałam ocean, jego bezmiar i ogrom. Nie było we mnie ani cienia lęku. Pewnego wieczoru podczas balu do tańca poprosił mnie sam kapitan statku. Musiał zauważyć mnie już wcześniej, pewnie podczas występów zespołów ludowych, do których z ochotą dołączałam. Podczas tańca opowiedział mi historię o zatonięciu Titanica – akurat przepływaliśmy w pobliżu miejsca, gdzie zatonął. Myślę, że kapitan chciał zrobić na mnie wrażenie tą historią. Jakież było jego zdumnienie, kiedy odpowiedziałam mu, że przecież jest lato i żadne góry lodowe nie dryfują w pobliżu. Chwilę po tym wskazując na mnie, powiedział do członków załogi: „Ta to niczego się nie boi”.

Ciasto z jabłkami i szklanka mleka

To był mój pierwszy posiłek na amerykańskiej ziemi. I choć Montreal, dokąd przypłynęliśmy, nie był docelowym punktem mojej podróży, pamiętam, jak ogromne wrażenie wywarła na mnie Ameryka, jej skala i rozmach. Pamiętam, jak taksówką jechałam na dworzec kolejowy przed podróżą do Chicago. Kierowcą był Murzyn. Pierwszy raz widziałam kogoś o ciemnym kolorze skóry, a wyobraźnię podsycały przeczytane książki o ludożercach. Kiedy odwrócił się do mnie, pokazując w uśmiechu niesamowicie białe zęby – aż krzyknęłam z przerażenia.

W końcu 27 sierpnia 1958 roku wysiadłam w Chicago na dworcu Dearborn. Było 100 stopni Fahrenheita i 100 proc. wilgotności, a ja trzęsłam się jak w febrze. W końcu zobaczyłam ją, moją mamusię. Myślałam, że to sen, że zaraz się obudzę i on pryśnie, a ona zniknie. Ale nie – stała tam w letniej sukience i płakała ze szczęścia. „Mamo, mamusiu moja!” – to były jedyne słowa, jakie mogłam wypowiedzieć. To był najpiękniejszy moment mojego życia.

Wysłuchał Grzegorz Dziedzic


Podziel się
Oceń

ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama