Dla wielu była to podróż życia. Pierwszy raz na ocenie, pierwszy raz na pokładzie legendarnego Batorego i pierwszy raz do Ameryki. Rejs, najpierw MS Batorym, później, od 1969 roku, TSS Stefanem Batorym układa się w niezwykłą, niemal archetypiczną opowieść naszych Czytelników. Rozpoczynamy dziś nowy cykl i zapraszamy wszystkich Państwa do jego współredagowania. Piszcie, dzwońcie, kontaktujcie się z naszą redakcją. Chętnie wysłuchamy Waszych opowieści. Przyślijcie zdjęcia z Waszej podróży – chętnie opublikujemy! A tymczasem oddajemy głos pierwszym bohaterom – pasażerom Batorego...
A przydało się to, zwłaszcza podczas sztormu, który rozszalał się kilka dni po wyruszeniu z Gdyni, już na pełnym oceanie. Statkiem potężnie bujało na wszystkie strony. Był to ostatni rejs starego Batorego (przez Atlantyk - przyp. red.), który miał zostać zastąpiony nowym, nowocześniejszym. Potem, już po latach dowiedziałem się, że następca został już wyposażony w stabilizatory, potrafiące znacznie zredukować kołysanie. Ten stary ich nie miał, więc huśtało niemiłosiernie. To było akurat na św. Szczepana. Usłyszeliśmy alarmujące ogłoszenie, że nadchodzi straszna burza. Wszyscy pasażerowie otrzymali polecenie, że nie wolno im opuszczać kabin. Pamiętam, że na którymś z dolnych pokładów był bal, który w połowie musiał zostać przerwany. Wszyscy balowicze także wrócili do swych kajut. Bujało strasznie. Fale miały wysokość wielu metrów. Była zima, więc oprócz wody na pokład wdzierały się wielkie kawały lodu. Myśleliśmy, że to już koniec świata. Wprawdzie byłem młody, ale muszę przyznać, że też byłem w wielkim strachu. Zwłaszcza widząc reakcję rodziców, którzy z całą rodziną modlili się o ocalenie. Nie wiedziałem, dlaczego zamknięto odkryte pokłady, ale później się zorientowałem, że po to, aby nikogo przypadkiem nie zmyło do oceanu lub nie został uderzony fruwającymi dookoła przedmiotami. Podczas sztormu, który moim zdaniem trwał 7–10 godzin, przynoszono mi jedzenie do kajuty. Ale gdy byłem w restauracji, mogłem zobaczyć, jak ludzie masowo zwracali to, co zjedli. Od załogi dostali plastikowe torebki, z których większość korzystała nader często. Gdy ocean się uspokoił, pomagałem zbierać rozrzucone po pokładzie stołki, leżaki itd. Gdy ponownie pojawiło się słońce, pasażerowie mogli opuścić kabiny i zbiorowo wychodzili na pokład. Dało się wówczas usłyszeć okrzyki ulgi: „O Boże, żyjemy”. Była wielka radość, którą i ja podzielałem.
Płynęliśmy do Bostonu. Po tej silnej burzy powstały jakieś nowe prądy i tak nas popędziło, że dopłynęliśmy o jeden dzień wcześniej. Dzień ten statek spędził na redzie jakąś milę od brzegu, bo port nie był jeszcze przygotowany na nasze przybycie. Później przewieziono nas na Union Station w Bostonie, skąd pojechaliśmy do Nowego Jorku. Tam czekanie całą noc. Ja z siostrą mogłem nieco się zdrzemnąć, jednak rodzice czuwali na zmianę, by uchronić nasze bagaże przed złodziejami. Z Nowego Jorku po długiej podróży dotarliśmy do Chicago, gdzie rozpocząłem nowe życie, które trwa do dziś...
Zofia Ligęza: Tę podróż przez Atlantyk odbyłam wraz z rodzicami i młodszym bratem. Pamiętam jej przebieg podobnie jak brat. Choć w większości rejs przebiegał łagodnie, zakłóciła go potężna burza, która dla większości pasażerów była po prostu straszna. Straszne to chyba dobre słowo, by określić to, co przeżywaliśmy. Pamiętam, że w takiej niewielkiej kabinie nasza czwórka spała na podłodze. Było niewygodnie, ciasno, ale najważniejsze, że w tych chwilach grozy, na tym silnie kołyszącym się statku, byliśmy wszyscy razem. Mogliśmy się nawzajem wspierać i modlić się o ratunek, bo byliśmy głęboko przekonani, że taki gwałtowny sztorm po prostu ten statek zatopi. Był przecież ogromny, a rzucało nim jak maleńką łupinką. Jak dobrze pamiętam, burza szalała – dzień i noc − dwa do trzech dni. W tym czasie wprawdzie chodziliśmy na posiłki, ale praktycznie nie chciało się jeść. Co się zjadło, to się zwracało. I tak przez cały czas, dopóki nie przestało kołysać. Ten sztorm zapamiętam do końca życia. Jak już się morze ostatecznie uspokoiło, wreszcie mogliśmy cieszyć się rejsem. Jako 19-latka chodziłam na bale razem z innymi dorosłymi pasażerami, a mój brat, niestety, musiał wtedy siedzieć w kajucie. Byłam młodą kobietą i, na szczęście, nie musiałam sobie niczego odmawiać. Tylko dlatego, że ja i moja rodzina mieliśmy pieniądze. Amerykańskie dolary, które przysyłała babcia, a mama je skrzętnie chowała. Oszczędzała, by mieć pieniądze na podróż i na pierwsze dni w Ameryce. Dzięki temu miałam na nieprzewidziane wydatki w podróży, a cała rodzina mogła na pokładzie statku zakupić prezenty dla krewnych, których miała nadzieję wkrótce zobaczyć. Patrząc wstecz, muszę przyznać, że to był ciekawy rejs. Jedzenie było wyśmienite, bawiliśmy się co wieczór... Gdyby nie ten sztorm. Pojechałam ponownie do Polski w roku 1967. Spędziłam tam rok czekając na możliwość wyjazdu z kraju mojego męża. I znów znalazłam się na Batorym. Przypłynęliśmy do Ameryki w październiku tego samego roku, ale ta podróż była zupełnie inna od mojego pierwszego rejsu. Przez cały czas była bardzo ładna pogoda, choć i tym razem cierpiałam na chorobę morską. Jej objawy były jednak łagodniejsze. Najważniejsze jednak, że znów płynęłam naszym Batorym, na którego pokładzie mogłam przewieźć znacznie więcej osobistych rzeczy niż np. samolotem. Tak więc nasz transatlantyk dwukrotnie gościł mnie na swoim pokładzie – raz gdy emigrowałam do Ameryki, a drugi raz, gdy mogłam odbyć tę samą podróż z nowo poślubionym mężem. Obydwa rejsy zapadły głęboko w mej pamięci. Opracował: Andrzej Kazimierczak Na zdjęciach skany z broszury o Batorym wydanej przez Polskie Linie Oceaniczne w 1971 roku.
MS BATORY
TSS STEFAN BATORY
Dane techniczne
Napęd: 2 turbiny parowe (wysokiego i niskiego ciśnienia) o mocy 8500 KM firmyGeneral Electric, 2 kotły wodnorurkowe firmy Foster Wheeler. Numer turbiny: 1195 z 1945 r., 1 śruba.
- Paliwo: 1787 ton oleju napędowego
- Zasięg: 10 300 mil morskich
(Źródło: Wikipedia)