"Będzie dużo zabawy"
Nie jest to może – jeszcze – seria taka, jaką były legendarne zmagania Los Angeles Lakers z Boston Celtics, ale rozpoczęte w niedzielę w United Center finały Konferencji Wschodniej pomiędzy Bulls i Heat, to kontynuacja jednej z najciekawszych rywalizacji w National Basketball Association i historii obu klubów, które wyglądałyby zupełnie inaczej gdyby nie przypadek. Oczywiście fakt, że na parkiecie w obecnej edycji jest komplet byłych lub obecnych MVP – LeBron James, Dwyane Wade i Derrick Rose – na pewno nie przeszkadza.
Historia rywalizacji między zespołami zaczęła się, kiedy Heat po raz pierwszy, w czwartym roku istnienia klubu, zagrali w playoffs, przegrywając komplet czterech meczów z zespołem Micheala Jordana, który w ostatnim z nich praktycznie w pojedynkę wygrał mecz z Heat, zdobywając 56 punktów. Po raz drugi oba zespoły spotkały sie tam, gdzie w tym roku, w 1997 w finałach Konferencji Wschodniej. I też byłoby 4-0, gdyby nie fakt, że ten sam Jordan doszedł do wniosku przed czwartym meczem, przy stanie 3-0 dla Bulls do wniosku, że warto pograć trochę w golfa spędzając na polu... dziesięć godzin w piekielnym upale.
Czas Wade rozpoczął się dla Miami w historycznym dla klubu z Florydy 2006 roku – zwycięstwo Miami 4-2 i pierwszy – i na razie jedyny tytuł mistrzowski – dla Heat. Przełomowy moment dla obu drużyn nie miał jednak nic wspólnego z rywalizacją na parkiecie. W 2008 roku, na NBA Draft, Pat Riley i jego Miami Heat przyjechali do Secacus w stanie New Jersey z najgorszym dorobkiem (15-67) w lidze i prawie gwarancją, że będą wybierali z numerem 1. Bulls przyjechali z prawie zerowymi szansami, ale to do nich należała decyzja, która sprawiła, że dziś nie w Miami, ale w Chicago Bulls gra MVP ligi – Derrick Rose.
„Z Heat to będzie duża zabawa” – mówił Rose z tym samym błyskiem w oku, który miał już kilka dni temu aplikując Atlancie 44 punkty, a kibice już dziś zacierają ręce.
Gdyby historia potoczyła się inaczej, w Heat pewnie nigdy nie zobaczylibyśmy Wielkiej Trójki – Wade´a, Jamesa i Chrisa Bosh, bo legendarny Pat Riley inaczej budowałby drużynę, w której graliby Wade i Rose. W tym roku, zarówno Bosh jak i James, składali po kilka wizyt w Chicago, zanim podpisali umowy z Bulls i pewnie przynajmniej jeden z nich trafiłby do zespołu z Wietrznego Miasta, gdyby nie feralne dla Miami, a szczęśliwe dla Bulls losowanie z 2008 roku.
Od niedzieli w chcagowskim United Center ważni jednak są tylko zawodnicy, a nie statystyki i szczęście. To, że Bulls wygrali w sezonie zasadniczym komplet meczów z Miami nie będzie miało żadnego znaczenia. Pomijając fakt, że w jednym z tych meczów nie grał LeBron, Miami przegrało serię z Chicago ogólną liczbą ośmiu punktów, pokazując co są warte statystyki przeciwko Bostonowi w drugiej rundzie playoffs – zamieniając trzy porażki w czterech meczach z sezonu zasadniczego w zwycięstwo 4-1, kiedy wygrane naprawdę się liczą. Zanim maszyna napędowa Bostonu, Rajon Rondo wybił sobie łokieć, Heat i tak wygrali dwa pierwsze mecze..., ale to było w swojej hali. Przeciwko Bulls – tak jak to było w rywalizacji z Bostonem – nie da się wygrać środkowymi o nazwisku Juwan Howard czy Joel Anthony, bo w odróżnieniu od słabych pod koszem Celtów, Chicago ma do dyspozycji Joakima Noaha, Taja Gibsona i Omera Asika. Do tego trener Bulls Tim Thibodeau pokazał dwa lata temu, kiedy był defensywnym koordynatorem Celtics, że wie jak radzić sobie z pomysłami taktycznymi trenera Heat, Erika Spoelstry. Ale to było Heat bez LeBrona i Bosha, którzy nie mogą się doczekać, by odegrać się na Bykach. Na to samo czeka MVP ligi, wiedząc, że już raz dokonał niemożliwego zapowiadając swój tytuł przed sezonem, więc dlaczego nie ma się spełnić druga część jego przepowiedni o grze w finałach?
Przemek Garczarczyk