Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 29 września 2024 14:34
Reklama KD Market
Reklama

Sylwetka miesiąca: Beata Pilch – życie w teatrze



Do teatru, w którym dyrektorem artystycznym jest Beata Pilch, wchodzi się z ulicy Cortland wąskim, łatwym do przeoczenia przejściem między dwoma murowanymi budynkami. Całą szerokość tego zaułka zamykają masywne stalowe drzwi, nad którymi widnieje oświetlony napis TRAP DOOR THEATRE.


 


Jest to najmniej chyba reprezentacyjne wejście do teatru, jakie można sobie wyobrazić. Sam teatr, którego nazwa po polsku oznacza zapadnię w scenie, zajmuje niewielką przestrzeń, widownia liczy 45 miejsc. Ale fizyczne rozmiary teatru nie mają odbicia w opinii, jaką cieszy się on u publiczności i prasy. Każde nowe przedstawienie to wydarzenie artystyczne, zespół coraz częściej jest zapraszany za granicę.


 


Jego założycielka i spiritus movens urodziła się w Chicago, na "starym polskim trójkącie" – w dzielnicy u zbiegu ulic Belmont i Pulaski, w rodzinie świeżych imigrantów z Polski. Mama pochodziła z Bielska-Białej, ojciec z Tarnowa. Ich starsze córki przyjechały z Polski, Beata była pierwszym dzieckiem w rodzinie urodzonym w Ameryce.


 


W domu – z mamą, siostrami i babcią – mówiła tylko po polsku. Kiedy poszła do przedszkola, przeżyła szok, bo nikogo nie rozumiała ani jej nie rozumiano. Jednak szybko nauczyła się angielskiego. Teraz, po latach w Ameryce, ma z polskim pewne trudności, zwłaszcza że po śmierci mamy nie ma z kim rozmawiać, ale poprawia go podczas corocznych wyjazdów do kraju.


 


Chodziła do szkoły podstawowej św. Wacława (St. Wenceslaus). W szkole średniej – katolickiej Madonna High School, która już nie istnieje – uczyła się rok i to wystarczyło, żeby wiedzieć, że takie przedmioty, jak przyroda czy matematyka, zupełnie jej nie interesują. Pociągała ją sztuka, w sztuce widziała swoją przyszłość, choć wtedy – w wieku 14 lat – nie wiedziała jeszcze, w jakiej dziedzinie. 


 


Dowiedziała się o szkole artystycznej w Downtown. To była szkoła dla młodzieży szukającej swojej drogi. Uczono w niej teatru, tańca, sztuk wizualnych. Niestety, mama nie chciała słyszeć o takiej szkole. Miała nadzieję, że Beata wykorzysta szanse, jakie daje Ameryka, że będzie lekarką albo prawnikiem. I starała się tak właśnie pokierować córką, żeby spełniła jej marzenie.


 


Beata przeniosła się do szkoły artystycznej bez wiedzy matki, wszystko załatwiła sama. Zaczęła naukę od drugiej klasy. Kiedy sprawa wyszła na jaw, było już za późno na rodzicielską ingerencję.


 


Marzyła, że pojedzie do Kalifornii i zostanie aktorką. Po maturze dostała czteroletnie stypendium na wydział teatralny uniwersytetu w San Diego. Jednak tam uczono tylko klasycznego teatru. Rozpoczęła studia magisterskie w California Institute of the Arts – uczelni w małym miasteczku Valencia, 40 mil  od Los Angeles – popularnie zwanej CalArts, z której wychodzi wielu słynnych artystów. Tam, jak mówi, otworzyły jej się oczy na teatr eksperymentalny. I już wiedziała, że to jest właśnie to. Teraz miała już klasyczne podstawy, konieczne w pracy każdego aktora, i wizję tego, co naprawdę chce robić.


 


W CalArts poznała dziewczynę, która studiowała reżyserię. Była Szwedką, miała rodzinę w Szwecji. Razem zorganizowały grupę teatralną, która na każde wakacje jeździła z przygotowanym w czasie roku akademickiego przedstawieniem do Europy – do Sztokholmu, do Berlina i do Polski. Grali w teatrach i na festiwalach. "Wtedy – mówi Beata – nauczyłam się, jak być producentem teatralnym, jak zdobywać pieniądze i organizować pracę".


 


Po tych trzech latach była gotowa na powrót do Chicago. Miała tu przyjaciół, znała tu mnóstwo ludzi, wiedziała do kogo się zwrócić o pomoc. Jej szkolny kolega pracował teraz w nieruchomościach i obiecywał jej znalezienie budynku na teatr, jeżeli będzie chciała go w Chicago założyć. Jeszcze pojechała na rok do Berlina, aby być "w środku wszystkiego, w centrum Europy". Wtedy dopiero runął berliński mur, "wszystko było takie świeże". Odwiedzała w tym czasie mamę, która wyjechała wtedy do Polski. Chodziła do teatrów, poznawała ludzi teatru, nawiązywała znajomości i przyjaźnie.


 


Po roku wróciła do Chicago. Chciała być blisko mamy, której wiek dawał się we znaki i nie czuła się najlepiej. A kolega od nieruchomości zaczął szukać, znalazł i kupił. Budynek był w okropnym stanie. Dziurawy dach przeciekał, spadał sufit. Ale nowy właściciel wyremontował go kompletnie i do tej pory lokal teatrowi wynajmuje. "To jest nasz anioł – uśmiecha się Beata. – Ta dzielnica zrobiła się taka droga, a on od pierwszego dnia nie podniósł nam czynszu ani o dolara. A wiem, ile mógłby teraz za to dostać".


 


Trzeba było znaleźć dla teatru nazwę. Artyści szukali jej w magazynach, gazetach, encyklopediach… wszędzie. Zapisywali słowa, które im przyszły do głowy. Było ich około dwudziestu. Poddawali je pod głosowanie swoim znajomym. Pierwsze miejsce, jako najlepiej zostające w pamięci, zawsze zajmował Trap Door (zapadnia). Kiedy dowiedzieli się, że w budynku rzeczywiście jest zapadnia, prowadząca do piwnicy, zrozumieli, że to był "znak" i że wybrali dobrą, kojarzącą się z teatrem nazwę.


 


Trap Door Theatre rozpoczął regularną pracę w 1994 roku. Ale kiedy pierwszy spektakl – "Wariat i zakonnica" Stanisława Witkiewicza – był już gotowy, remont jeszcze trwał. A więc spektakl  był grany w Teatrze Chopina u Zygmunta Dyrkacza. Plakat z przedstawienia wciąż tam wisi.


 


"Chciałam otworzyć ten teatr spektaklem, o którym nikt tu nie słyszał. I chciałam pokazać, że jestem Polką. Daliśmy od razu przedstawienie w europejskim stylu". 


 


Niedługo potem zakończyły się prace budowlane i odtąd teatr działa w tym samym miejscu. Przez szesnaście lat na jego scenie widzowie obejrzeli ponad dziewięćdziesiąt sztuk, właściwie już blisko setki. Jest to repertuar głównie europejski, w tym polski – "Wariat i zakonnica", "Matka", "Szalona lokomotywa" i "Szewcy" Stanisława Witkiewicza, "Iwona, księżniczka Burgunda" Witolda Gombrowicza, "Czwarta siostra" Janusza Głowackiego i "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" Doroty Masłowskiej.


 


Beata cały czas czyta, chodzi do teatrów i rozmawia ze znawcami literatury w Ameryce i za granicą, znajduje sztuki tu nieznane. Ogromna większość spektakli Trap Door Theatre to amerykańskie premiery. 


 


Przeważnie są to teksty już przetłumaczone na angielski. Zaprzyjaźniony z Beatą słynny tłumacz Daniel Gerauld, profesor New York University, jest jedynym amerykańskim tłumaczem Witkiewicza. Są też sztuki przekładane przez Anglików. Niektóre teatr dostaje przez internet. 


 


O "Biednych Rumunach" Masłowskiej Beata dowiedziała się z artykułu o przedstawieniu w Londynie. Znajomy dziennikarz, specjalizujący się w teatrze europejskim, przysłał jej tekst. "Przeczytałam i zakochałam się". W rezultacie teatr wyjechał z nim do Polski i do Rumunii. W krakowskim teatrze Bagatela przedstawienie odbywało się w dziwnym dniu i o dziwnej porze – w poniedziałek o czwartej po południu. A jednak była pełna sala, ponad dwieście osób. 


 


Sztuka była świetnie odbierana i w Polsce, i w Rumunii, w której Trap Door Theatre grał już trzy lata pod rząd i dalej jest zapraszany. W tym roku przyjedzie reżyser z Węgier i prawdopodobnie teatr pojedzie nie tylko do Rumunii, ale i pierwszy raz na Węgry.


 


Beata opowiada z zachwytem o festiwalach teatralnych w Rumunii. Uważa, że Europa, również wschodnia, ma znakomity teatr. "Ameryka jest daleko w tyle. Nie mamy zaplecza, nie mamy funduszów na sztukę. My mamy Broadway i Hollywood".


 


Od piętnastu lat teatrowi Trap Door bardzo pomaga francuski konsulat. Dzięki temu została wystawiona "Catherine Deneuve" (I am Catherine Deneuve), z którą pojechali do Atlanty, w kwietniu jadą do Waszyngtonu, a w przyszłym roku do Francji. A sama Beata dostała w zeszłym roku dwutygodniowy pobyt w Paryżu, z pełnym pokryciem kosztów, łącznie z biletami na siedemnaście spektakli teatralnych.


 


Jej plany i marzenia na przyszłość to granie w sztukach, które mają coś do powiedzenia widzom. A ponieważ kocha podróże ("Gdyby to było możliwe, chciałabym być profesjonalną turystką"), chce łączyć miłość do sceny z podróżowaniem i coraz więcej grać w Europie. Idealnie byłoby tu opracowywać sztukę i jeździć z nią do krajów europejskich. Na marginesie dodaje: "Jeździć tam, gdzie artystom się płaci za pracę". I wyjawia gorzką prawdę – wszyscy w Trap Door pracują za darmo. Przez tyle lat! Każdy ma jakąś pracę na osiem godzin dziennie, a później przychodzi na próby i spektakle. "Ja wreczcie przez ostatnie kilka lat troszeczkę sobie płacę. Ale troszeczkę. Żyć się za to nie da". Rumuni nie mogli w to uwierzyć. Śmiali się – biedni Amerykanie!


 


"Recenzenci dobrze o nas piszą, ale recenzja mi nie zapłaci. Styl naszego teatru jest nieco ryzykowny, niekomercjalny, dlatego nie dostajemy funduszy z korporacji".


 


Nauczyła się ostatnio hiszpańskiego i jeździ do Hiszpanii, gdzie nie tylko chodzi do teatru, ale też dużo rozmawia z ludźmi. "To nie tylko ciepły kraj. Tam ludzie są ciepli, dobrze się z nimi rozmawia".


 


Za swój pozazawodowy sukces i powód do dumy uważa – po czterech latach starań, składania papierów, jeżdżenia do konsulatu, czekania – całkiem niedawno uzyskane polskie obywatelstwo.


 


Krystyna Cygielska



Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama