Ameryka od środka
Ostatnio niemal wszędzie pojawiły się doniesienia o tym, że 37% członków Partii Republikańskiej uważa, że Barack Obama jest muzułmaninem. Jest to znacznie wyższy wskaźnik niż jeszcze przed kilkoma miesiącami. Organizacja Pew Poll Research zapytała też wszystkich tych respondentów, skąd czerpią tego rodzaju wiadomości. Ogromna większość odpowiedziała, że z mediów.
Ta ostatnia odpowiedź jest intrygująca. Żadna szanująca się agencja prasowa lub sieć telewizyjna nigdy jeszcze publicznie nie stwierdziła, że Obama jest islamistą, bo jest to tak oczywista bzdura, iż naraziłaby dziennikarzy na śmieszność. Innymi słowy, indagowani przez Pew Poll Research ludzie nie usłyszeli tych bredni w CBS, NBC, BBC, CNN lub Deutsche Welle ani też nie wyczytali tego w czołowych dziennikach naszego globu. Przez media rozumiane są niemal zawsze dwa mocno fałszujące megafony: Rush Limbaugh i Glenn Beck.
Każdy ma oczywiście prawo do słuchania lub oglądania dowolnie wybranych treści. Jeśli jednak nie potrafi odróżnić obiektywnie podawanych wiadomości od usianych pomównieniami i plotkami komentarzy personalnych, żyje w sfingowanej rzeczywistości. W tych fikcyjnych realiach pełno jest spisków, skrytych rzekom o prawd i rządowych zakusów na przeciętnego obywatela. Obama to muzułmański socjalista, który w ogóle się w USA nie urodził, a obecna ekipa w Białym Domu zmierza raźnym krokiem w kierunku ustanowienia dyktatury. Widziałem nawet doniesienia o rychłym wprowadzeniu w Stanach Zjednoczonych stanu wyjątkowego.
To, że w te głupoty wierzy aż tak wielu ludzi jest zjawiskiem tyleż smutnym, co zastanawiającym. Ale jeszcze smutniejsze jest coś zupełnie innego. Gdy ludzie opowiadają sobie po kątach o muzułmańskości prezydenta, traktują tę religię jako obelgę, jako coś, co w realiach amerykańskich winno nie istnieć i co – w domyśle – wyklucza bycie przywódcą kraju. Tymczasem znacznie inteligentniejszym pytaniem od “czy Obama jest muzułmaninem?” byłoby “jeśli nawet Obama okazałby się być muzułmaninem, to co z tego?”. Oczywiście nigdy nic takiego się nie okaże. Dlaczego jednak właśnie w USA, kraju zbudowanym na idei tolerancji w ogóle, a tolerancji religijnej w szczególności, jakieś konkretne wyznanie lokatora Białego Domu ma być zasadniczą kwestią?
W swoim czasie, gdy kandydatem na wiceprezydenta był Joe Liebermann, dość konserwatywny polityk żydowski, wyrażałem w tym miejscu obawy, iż niektóre jego praktyki religijne – np. totalne “wyłączanie się” z codziennych czynności w każdą sobotę – mogą wpłynąć na wykonywanie przez niego wiceprezydenckich obowiązków. I tego rodzaju zastrzeżenia wydają mi się całkowicie uzasadnione – religia, niezależnie od jej rodzaju, nie powinna i nie może przeszkadzać w normalnej pracy ludzi, którzy odpowiadają za państwo. Nie ma to jednak nic wspólnego ze znacznie ogólniejszym stwierdzeniem, że ktoś nie może być prezydentem, bo wierzy w to albo w tamto.
W USA egalitaryzm rasowy i wyznaniowy zrobił w XX wieku ogromne postępy. Wystarczy jednak byle jaki pretekst, jak np. głośna ostatnio pseudodyskusja o meczecie w Nowym Jorku, by nagle ze wszystkich zakamarków zaczęli wyłazić ludzie, którzy nie tylko tkwią w sfingowanej rzeczywistości, ale również w dawno skompromitowanej przeszłości podziałów i animozji. Kiedyś zapewne ludzi tych nie będzie. Na razie są i działają z uporem godnym lepszej sprawy.
Andrzej Heyduk