Derrick Rose, najmłodszy w historii MVP w National Basketball Association przyszedł do eleganckiego Marriota w Lincolnshire, kilka mil od hali treningowej Chicago Bulls, w otoczeniu swojej rodziny, właściciela drużyny i wielu kolegów z zespołu. Czekała na niego setka dziennikarzy, kilkanaście kamer (NBA oraz stacje telewizyjne w Chicago pokazywały ceremonię na żywo) i jedna statuetka z brązu.
„Nigdy nawet nie marzyłem, że kiedyś będę miał w ręku nagrodę dla MVP. Marzyłem w szkole, żeby zagrać w NBA, wtedy to był szczyt mojej wyobraźni. To pokazuje, że jak się bardzo chce, to wszystko jest możliwe” – mówił Rose, który tak wielkim gwiazdom NBA jak Dwight Howard (Orlando Magic/643 pkt), LeBron James (Miami Heat/522 pkt) i Kobe Bryant (Los Angeles Lakers/428 pkt) nie dał żadnych szans – wygrał głosowanie na najbardziej wartościowego gracza ligi z 1182 głosami i aż 113 ze 120 dziennikarzy piszących o NBA przyznało mu pierwsze miejsce.
Dziękując tym wszystkim, którzy pomogli mu stanąć za podium i odbierać najbardziej wartościową indywidualną nagrode w zawodowej koszykówce, sportowcowi tylko raz załamał się głos, tylko raz był bliski łez – kiedy mówił o swojej matce, Brendzie Rose.
„Nie wiem ile razy pomagałaś mi wstać z łożka przypominając, że trzeba wstać na trening, do szkoły. Zawsze mnie ochraniałaś, zawsze mi pomogałaś. Teraz wiem, jak wiele ci zawdzięczam, jak warto było. To były ciężkie dni, ale teraz już cięzko nie jest, bo kocham to co robię. Mam nadzieję, że dasz mi nacieszyć się nagrodą MVP za dwa, trzy dni a potem zabierzesz ją do siebie. Proszę, mamo…” – mówił wyraźnie wzruszony Rose.
Kiedy wrócił w swoim wystąpieniu do koszykówki, był już tą samą, pewną siebie, ale ciągle uprzejmą, gwiazdą NBA. Zbywał śmiechem pytanie, czy jest gotów pójść w ślady Michaela Jordana, który ma pięć MVP („Nawet nie próbujcie mnie do niego porównywać”), czy ze zdziwieniem, że można tego nie rozumieć. Odpowiedział, że zostanie numerem 1 draftu, czy najlepszym piewszoroczniakiem, nie może się nawet porównywać z tytułem MVP ligi.
Rose, który doprowadził Bulls do najlepszego bilansu w lidze (62 zwycięstwa), jest pierwszym koszykarzem od 2005 roku, który został MVP nie otrzymując rok wcześniej… ani jednego głosu. Jest także zaledwie siódmym koszykarzem w historii NBA (obok Oscara Robertsona, Michaela Jordana, LeBrona Jamesa, Dwyane Wade’a, Jerry Westa i Larry Birda), który zakończył sezon zasadniczy z przynajmniej 25 punktami, 7,5 asystami i 4 zbiórkami. Jest także zaledwie piątym koszykarzem (pozostali to Jordan, James, Robertson i Havlicek), który w sezonie zaliczył 2000 punktów, 600 asyst i 300 zbiórek.
„Statystyki nie mają dla niego znaczenia. Nie interesują go własne osiągnięcia tylko wygrana drużyny. Najważniejsze w ocenie Derricka to nie fakt, że jest spektakularnym koszykarzem, tylko, że jest jeszcze lepszym człowiekiem” – powiedział o Rose, obecny na ceremonii jego trener Tom Thibodeau, zaledwie 48 godzin wcześniej wybrany Trenerem Roku.
Nie trzeba było długo czekać, żeby się przekonać o czym mówił popularny „Thibs”: Nagrodę za tytuł MVP, terenową Kię Sorento CUV, Rose natychmiast przekazał na potrzeby „Meals on Wheels Chicago”, organizacji charytatywnej zajmującej się rozwożeniem żywności wśród najbiedniejszych mieszkańców Wietrznego Miasta.
Przemek Garczarczyk, Lincolnshire