0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaUncategorizedPolak do góry nogami

Polak do góry nogami

-

Teraz, z perspektywy lat, wydaje mi się, że narciarstwo biegowe zawsze miało dla mnie jakąś przyciągającą moc.


Jako kilkuletni chłopak lubiłem krążyć na nartach po niewielkim ogrodzie przylegającym do domu, w którym mieszkałem.


A potem zaczytywałem się książkami o norweskich polarnikach – Fridjofie Nansenie i Roaldzie Amundsenie – i pod ciepłą kołdrą marzyłem o wędrówkach narciarskich po śnieżnych pustyniach.


Wszystko popsuły Mistrzostwa Świata w narciarstwie w 1954r. Wielkim faworytem był Fin Hakulinen. Już na dźwięk tego nazwiska miałem ochotę przypinać narty. A tymczasem aż na dwóch dystansach pokonał go sowiecki narciarz Władimir Kuzin. To był dla mnie szok, narciarstwo biegowe zaczęło mi się kojarzyć z Wielkim Bratem ze Wschodu. A za dwa lata przyszła Olimpiada w Cortina d’Ampezzo, trzy złote medale Toniego Seilera i odtąd narciarstwo to były dla mnie Alpy, no ostatecznie Tatry, i zjazdy, zjazdy, zjazdy.


Na marginesie sukcesów Kuzina warto przytoczyć relację mojego przyjaciela Jana Jasiewicza, który był w owych latach reprezentantem Polski w narciarstwie. Otóż wspomina on, że na ostatnich kilometrach biegów sowiecki trener podbiegał do Kuzina i wstrzykiwał mu coś w ramię, tak wprost, przez ubranie. A widzowie bili brawo, że taki dzielny, że ani się nie skrzywił. Młodym czytelnikom wyjaśnię, że w owych czasach nie było strzykawek jednorazowych, a te wielorazowe były tak grube i tępe, że Kuzin na pewno zasługiwał na te brawa.


W każdym razie przez ten sowiecki sukces narty biegowe przestały dla mnie istnieć na następne 37 lat.


Przebudzenie nastąpiło dopiero w Australii, w moje pięćdziesiąte urodziny. Spędzałem je w kurorcie narciarskim 260 km od Melbourne. W związku z silnym wiatrem zamknięto wyciągi. Poszedłem do wypożyczalni oddać niepotrzebne mi narty, a tam zaproponowano mi ich zamianę na narty turystyczne.


A gdzie ja będę na nich jeździł? – zapytałem z wahaniem.


Wszędzie.


Powędrowałem w las, powróciłem po kilku godzinach, zarażony bakcylem turystyki narciarskiej.


Wkrótce odkryłem, jak wiele wymiarów ma narciarstwo terenowe – spacery na nartach, wielodniowe wędrówki z nocowaniem na śniegu i wreszcie wyścigi. Mój pierwszy wyścig to udział w Kangaroo Hoppet, międzynarodowym maratonie narciarskim w Australii. Oczywiście nie marzyłem nawet o starcie w maratonie, ale można było wystartować w półmaratonie, czyli przespacerować na nartach 21 km. To było na miarę moich możliwości.


Wystartowałem na pożyczonych nartach we flanelowej koszuli i wełnianej kamizelce i z zachwytem patrzyłem na Disneyland wokół mnie: błękitne niebo, oślepiające słońce, nieskazitelnie biały śnieg, a na tym tle narciarze w niezwykle fantazyjnych strojach, mknący szybko, lekko i płynnie po idealnie przygotowanej trasie.


Ścigać się w takich warunkach? Nagle przestałem się bać maratońskiego dystansu. Zdanie, że na nartach biegowych można jeździć wszędzie, okazało się prorocze. W ciągu kilku następnych lat zawędrowałem z nartami do 16 krajów, w tym również do dość nietypowych miejsc jak Japonia czy Estonia, uczestniczyłem dwa razy w królewskim Biegu Wazów na dystansie 90 km i oczywiście dotarłem też do kolebki narciarstwa, Norwegii.


A Polska?


Pamiętałem, jak to w latach gierkowskiego sukcesu zorganizowano masowy wyścig narciarski – Bieg Piastów. Uznałem to wówczas za element propagandy, i to dość sprytnej, bo to promocja sportu masowego na sowiecką modłę, a jednocześnie manifestacja polityczna, bo nazwa wyścigu podkreślała piastowski rodowód Dolnego Śląska.


Gdy jednak zacząłem startować w wyścigach narciarskich, to zmieniłem zdanie. Co tam władze miały w głowie, gdy powstawał Bieg Piastów, to jedna sprawa, ale co jest naprawdę ważne, to że tysiące miłośników narciarstwa mają szansę wystartować w wyścigu narciarskim o światowym standardzie.


Zacząłem więc przemyśliwać jak by tu wziąć udział w tej imprezie, ale nie było to takie proste. Moim celem było zdobycie prestiżowego tytułu Worldloppet Master. Aby to osiągnąć, musiałem uczestniczyć w wyścigach należących do tej imprezy, a niestety Bieg Piastów nie może się jeszcze do niej zakwalifikować.


Wyścigów Worldloppet jest aż 14, a zima krótka. Bieg Pias-tów zawsze kolidował z jakimś wyścigiem, więc odkładałem go na później. Jednak w zeszłym roku stwierdziłem, że już dłużej odkładać nie można, bo w końcu to mnie odłożą.


I tak w połowie lutego bieżącego roku wylądowałem w jas-kini lwa, czyli w Jakuszycach. Tegoroczna zima w Europie była bardzo słaba. Komunikaty pogodowe pokazywały ciepłą wiosenną pogodę w całej Polsce, ale okolice Szklarskiej Poręby słyną z zimowej pogody i w Jakuszycach było całkiem sporo białego puchu.


Jakuszyce trudno nazwać miejscowością; są tam dwa hotele, stacja benzynowa i ośrodek narciarski. 2 km dalej granica czeska. Przed wojną były to gęsto zaludnione tereny, ale po wojnie wyznaczono tu granicę między bratnimi krajami socjalistycznymi. W związku z tym nikt nie mógł tam mieszkać, zburzono większość budynków, pozostawiając tylko kilka nadających się do wykorzystania przez straż graniczną. Teraz czasy się zmieniły, strażnice zamieniono na schroniska. Przez granicę przechodzi się obecnie za okazaniem dowodu, a prócz tego są przejścia turystyczne, niestrzeżone przez nikogo – Europa.


Zamieszkałem w hotelu Biathlon, tuż przy trasie biegu i niedaleko od biura wyścigu. Oczywiście odwiedziłem biuro i miałem okazję poznać pana Juliana Gozdowskiego, wspaniałego człowieka, który ponad 30 lat temu doprowadził do powstania Biegu Piastów i od tego czasu kieruje nim na przekór wszelkim kaprysom polityki, ekonomii i pogody.


A Bieg Piastów to nie jest tylko jeden wyścig w roku, to jest całoroczna praca, aby utrzymać szlaki narciarskie w dobrym stanie, znaleźć sponsorów i fundusze, zorganizować zgrany zespół ludzi. W rezultacie w Jakuszycach jest ponad 60 km świetnie przygotowanych tras narciarskich, z których każdy może korzystać bezpłatnie, przez całą zimę odbywają się treningi, szkolenia i zawody, szczególnie dla młodzieży szkolnej. Dopiero na czubku tej piramidy jest Bieg Piastów, wyścig na dystansie 50 km, organizowany w pierwszą sobotę marca.


W tym roku organizatorzy skrócili wyścig o 4 km, uznając, że z powodu braku śniegu w styczniu uczestnicy nie mogli się właściwie przygotować. A co ma powiedzieć uczestnik z Australii, który w styczniu nie dość, że nie miał śniegu, to miał takie upały, że strach było wyjść z domu? Ale nie gderam, tylko biorę się pilnie za trening. Dodatkowo mobilizuje mnie fakt, że na stadionie wywieszono flagę australijską. Jednak im bliżej termin wyścigu, tym bardziej psuje się pogoda, zaczynają padać deszcze, 2 dni przed wyścigiem leje jak z cebra cały dzień. Podziwiam organizatorów, których nie zniechęca fakt, że starannie przygotowane trasy zamieniają się w bajora, wydaje się, że wprost przeciwnie, że dodaje im to energii, aby udowodnić, że i w takich warunkach wyścig się odbędzie.


No i wreszcie dzień próby. Od rana szaleje śnieżyca. Jako że uczestniczę w Biegu Piastów po raz pierwszy, dostałem wysoki numer startowy, a więc przede mną są 2 tysiące zawodników, w tym tacy, którzy startują na krótszych dystansach. Pod ich nartami świeżo spadły, mokry śnieg zamienia się w niezwykle śliską i twardą nawierzchnię. Tu nie ma się co ścigać, lepiej uważać, żeby jakiś z trudem łapiący równowagę narciarz nie wybił mi kijkiem oka. Ale ludzie wokół mnie są przyjaźni i cierpliwi. Narty czasami tracą przyczepność, to znowu klei się do nich śnieg. Później spotkałem kilka osób, które wycofały się z wyścigu ze względu na kłopoty ze smarami. Ja sobie na taki luksus nie mogłem pozwolić, po pierwsze za dużo wysiłku mnie kosztowało, aby tu przyjechać, a po drugie… w tym wieku człowiek już się nie wycofuje, to raczej jego wycofują.


Po 14 km trasa wychodzi na górę, tłum ludzi rozrzedza się, śnieżyca się wzmaga, chwilami wydaje mi się, że wędruję sam. To było najpiękniejsze – zapomnieć o wyścigu, wędrować przez śnieżną krainę. Z żalem zjeżdżałem na dół. I wreszcie się ścigam; tory w jakim takim stanie, narty nabierają szybkości. Ani się spostrzegłem, a do mety pozostało tylko 8 km. Zaczynam odczuwać zmęczenie, to chyba reakcja psychiczna, mam poczucie, że coś się kończy, szkoda.


Meta, odbieram piękny medal. Wracając do hotelu myślę ponownie o ludziach, którzy zorganizowali tę imprezę. Na całej trasie, w każdym krytycznym punkcie były osoby gotowe służyć zawodnikom radą i pomocą. Stali tak w śnieżycy przez prawie 8 godzin. Świetnie rozmieszczone punkty odżywcze, obsługiwane przez przyjaznych i dowcipnych ludzi. Pomyślałem, jak często w obecnym zmechanizowanym i zautomatyzowanym świecie mówi się, że najsłabszym ogniwem jest człowiek. Jak miło było przebywać kilka godzin w krainie, gdzie człowiek był najmocniejszym elementem.


Tekst i zdjęcia:


Lech Milewski


Fot.> autor

REKLAMA

2091259044 views

REKLAMA

2091259343 views

REKLAMA

2093055803 views

REKLAMA

2091259626 views

REKLAMA

2091259773 views

REKLAMA

2091259918 views