Dożyliśmy czasów, w których światowi przywódcy zaczynają się licytować na wielkość guzików atomowych. I może byłoby to śmieszne, gdyby nie było przerażające. Najpierw przywódca KRLD oświadczył złowrogo, że ma na biurku przycisk atomowy, a broń nuklearna jego kraju może razić cele na całym terytorium USA.
W odpowiedzi na to prezydent Trump na Twitterze napisał: „Może by tak ktoś wywodzący się z tego wycieńczonego i głodującego reżimu wyjaśnił mu, że ja też mam przycisk atomowy, ale jest on znacznie większy i potężniejszy. I do tego działa”.
Tego typu ping-pong słowny, szczególnie jeśli dotyczy potęg nuklearnych, nie wróży niczego dobrego. Można wprawdzie upatrywać w przemówieniu Kim Dzong Una jakichś nowych tonów, a przynajmniej noworocznych. Przywódca północnokoreański w transmitowanym przez telewizję orędziu zadeklarował „otwartość na dialog” z Seulem i przypomniał Waszyngtonowi, że nie będzie mógł rozpocząć wojny, bo broń nuklearna jego kraju będzie szybsza i skuteczniejsza niż amerykańska. Ale równocześnie powiedział znamiennie, że broń ta będzie użyta tylko w razie zagrożenia bezpieczeństwa Korei Północnej.
Na tym nie koniec pojednawczego wydźwięku. Kim stwierdził, że niezbędne jest zmniejszenie napięcia militarnego na Półwyspie Koreańskim i zaapelował o poprawę stosunków z Koreą Południową. Jak na ten konkretny reżim, brzmi to prawie jak wołanie o litość. Można tylko przypuszczać, że restrykcje gospodarcze dają się we znaki na tyle, że Pjongjang zaczyna cienko śpiewać.
I nie jest to żadna zawoalowana i subtelna wiedza. Raczej wymagająca mądrego ruchu dyplomatycznego, który wytrawni politycy mają w małym palcu. Znają mechanizm wykorzystania sytuacji, by możliwie dużo, jak na dane warunki geopolityczne, ugrać i osiągnąć.
Takie wzajemne pohukiwania są raczej groźne nie tyle ze względu na bezpośredniość naciśnięcia większego lub mniejszego guzika, ile na możliwe implikacje związane z polityką w regionie. Nikt nawet nie chce myśleć o perspektywie zimnej wojny pomiędzy takimi potęgami ekonomicznymi jak USA i Chiny.
Także odpowiedź w stylu „mamy większy guzik” wydaje się sporą trywializacją problemu, albo odwróceniem uwagi od kwestii znacznie poważniejszych.
Straszenie się guzikami to domena pań ze sklepu z pasmanterią i wiedza tak populistyczna co nieprawdziwa. Prezydent USA nie ma przycisku atomowego na swoim biurku, ma jednak kartę z szyframi, które pozwalają mu na potwierdzenie swojej tożsamości dowódcom wojskowym odpowiedzialnym za przeprowadzenie ataku. Kartę z szyframi nosi z reguły jeden z nieustannie towarzyszących prezydentowi doradców. Zanim więc w USA doszłoby do uruchomienia głowic nuklearnych, decyzja prezydenta musiałaby zostać wdrożona przez cały łańcuch podwykonawczy.
Jednak w tym doskonałym sytemie kontrolnym jest pewien paradoks. Każdy amerykański żołnierz składa przysięgę na posłuszeństwo prezydentowi, swoim przełożonym oraz obronę konstutucji. Gdyby doszło do nieusprawiedliwionego ataku nuklearnego, o którym zadecydowałby przywódca państwa, byłby on zagrożeniem dla bezpieczeństwa USA, w tym także dla konstytucji, której żołnierze każdego stopnia przysięgają bronić.
Jest niepojętym, że w oczywisty sposób te dwa komponenty przysięgi żołnierskiej pozostają w konflikcie. A przetrwanie świata może zależeć od niekonwencjonalnej formy niesubordynacji żołnierskiej.
Niestety należy przypuszczać, że tego typu rozterek nie mają wojskowi, których bezpośrednim przełożonym jest Kim Dzong Un.
Małgorzata Błaszczuk
fot.Michael Reynolds/EPA-EFE/REX/Shutterstock