0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Amerykanin z Krakowa

-

Urodzony w Ameryce Ryan Socash jest absolwentem Wydziału Fotografii w chicagowskim Columbia College i liderem zespołu muzycznego Let Me Introduce You To The End. Mieszka od dwóch lat w Krakowie. W lutym przyjechał do Chicago na jeden występ w klubie Double Door.
Rozmawialiśmy w redakcji Dziennika Związkowego następnego dnia po koncercie.

– Jak to się stało, że nagle zostawiłeś wszystko i wyjechałeś do Polski? Niemożliwe, żebyś nie miał przedtem żadnych kontaktów, nie poznał wcześniej tych miejsc. Czy masz Polaków w rodzinie?

– Moje obie babcie – ze strony mamy i ojca – pochodziły z Polski. Ale obie zmarły, zanim się urodziłem. Nikt w mojej rodzinie nie mówił po polsku. To były inne czasy; cudzoziemcy w Ameryce nie byli dumni ze swojego pochodzenia. Ale był ten „polish flavor”.
Mama często mówiła o Polsce, więc pojechałem tam, kiedy miałem 18 lat i zakochałem się we wszystkim, co tam zastałem. I w ludziach. Odtąd już wiedziałem, że w Polsce jest coś bardzo specjalnego. Czułem tam, że jestem u siebie. Więc w okresie studiów w Chicago jeździłem często do Polski. Kiedy miałem 23 lata, nastąpiła w moim życiu wielka zmiana. Nie chciałem już tu być.
To była najlepsza decyzja w moim życiu. Bo odnoszę w Polsce większe sukcesy, niż miałbym kiedykolwiek w Ameryce. Myślę, że Polacy są bardziej wrażliwi na sztukę.

Byłem raz w Chicago, szedłem po Milwaukee koło Czerwonego Jabłuszka. Przechodząca osoba poprosiła mnie o autograf. Po polsku. Okazało się, że mam polskich fanów w Polsce, w Chicago i w Nowym Jorku. Czuję się z nimi jak ze swoimi rodakami.

– Kiedy zacząłeś się uczyć polskiego? Mówisz bardzo dobrze, został ci tylko akcent.

– Zacząłem w wieku 18 lat. Ale nie brałem żadnych lekcji. Wydawało mi się, że nie nauczę się od nikogo mówiącego do mnie po polsku; to zbyt trudny język. Kupowałem dużo książek, wreszcie kupiłem taśmy. Jeżdżąc kolejką słuchałem polskich taśm. Powtarzałem sobie w myśli podstawowe zwroty. I kiedy pojechałem do Polski, polski język dotarł do mnie szybko i mocno. Przez krótki czas chodziłem na lekcje, ale w gruncie rzeczy wszystko, czego się nauczyłem, przyszło dzięki rozmowom z ludźmi. Uczyłem się w realnych sytuacjach. Na przykład – sam utrzymuję kontakty z prasą; dzwonię do Dziennika Polskiego, Gazety Wyborczej i innych, muszę rozmawiać z dziennikarzami po polsku. I to jest najlepszy sposób na uczenie się.

– Masz w Polsce jakichś, choćby dalekich krewnych?

– Mam kilku dalekich kuzynów – koło Nowego Targu i w okolicy Trzech Koron. Ale to nie był powód mojej decyzji. Kiedy wyjeżdżałem, znałem już wielu ludzi, jednak większość mojego obecnego środowiska to nowi znajomi. Wielu ludzi poznałem dzięki Wojtkowi (Szupelakowi). To mój gitarzysta, przyjechał teraz ze mną do Chicago. Spotykam wciąż nowych ludzi, zawieram nowe przyjaźnie.

– Jaki był przełomowy moment, który spowodował, że wyjechałeś?

– To bardzo osobiste sprawy, wolę o nich nie mówić. Ale jestem przekonany, że wszystko, co się stało, miało swój powód. A to niedobre zdarzenie spowodowało, że jestem w Polsce. Że siedzę tu teraz i rozmawiam z tobą. Gdyby to się nie zdarzyło, nigdy nie oszalałbym i nie wyjechał. Dlatego myślę, że jestem odpowiedzialny za wszystko, co mi się przydarzyło. Choć ktoś mi zrobił krzywdę, to ja pozwoliłem się skrzywdzić. Więc winię za wszystko siebie.
– Jak rodzice przyjęli twój wyjazd?

– Mama mieszka w New Jersey, ojczym w Delaware. Są wciąż razem, tylko mieszkają w różnych stanach. Podróżują, jeżdżą do siebie. Mój młodszy brat Eric (22 lata) pracował w telewizji w Nowym Jorku, teraz mieszka w Teksasie, więc przenoszenie się z miejsca na miejsce jest w naszej rodzinie czymś normalnym. Jesteśmy trochę jak Cyganie…

– Wychowałeś się w Chicago?

– W Chicago mieszkałem około pięciu lat, głównie w czasie studiów. Ciągle się przeprowadzałem, głównie w regionie Midwestu. Chicago, Naperville, Aurora, Gurney, Grayslake, Roselle, znów Chicago…

– Jesteś muzykiem i fotografem, uprawiasz w Polsce obie te dziedziny sztuki. Z czym było ci łatwiej wejść na polski rynek?

– Nie wiem, co było łat-wiejsze. Jako fotograf byłem w Ameryce całkiem doceniany – dostałem z Instytutu Sztuki stypendium, którego nie przyjąłem, bo już wyjeżdżałem do Polski.

Polacy są bardzo wrażliwi na sztukę – i na muzykę, i na fotografię. Z fotografią w Ameryce jest tak, że ludzie idą do studia albo do galerii i patrzą. Bo chcą być kulturalni. W Polsce przychodzą na moje wystawy, ostatnio w Częstochowie, patrzą na te fotografie i widzę, że to przeżywają. Fotografowanie w Polsce też było moim marzeniem i bardzo się cieszę z odbioru moich fotografii.

– Wydałeś album o miastach południowej Polski.

– Tak, „Times of Growing Grimmer”. To są fotografie miast, gdzie żyła moja rodzina. Ta książka nie jest dokładnie o Polsce; Polska wygląda w niej tak, jak moje emocje w tamtym czasie, więc to mi idealnie pasowało.
A muzyka… hm… Wczorajszy koncert… Całkiem się udał i było sporo publiczności. Ale w Polsce to miejsce byłoby pełne. A potem jest tylu ludzi, którzy chcą rozmawiać. W Warszawie wyszedłem po koncercie i pierwszy raz w życiu czułem się jak gwiazda. Grupa ludzi podeszła do mnie, otoczyli mnie, zadawali mi pytania. I widziałem, że moja muzyka dużo dla nich znaczy. Nigdy nie przeżyłem tego w Ameryce.

– Co jest dla ciebie ważniejsze – fotografia, czy muzyka?

– Jedno i drugie. Są tak samo ważne.

– A więc nie jesteś muzykiem, który również fotografuje, ani fotografem, który gra?

– Jedno muszę powiedzieć. Jestem profesjonalnym fotografem, natomiast moje umiejętności muzyczne nie są profesjonalne. Ale cieszy mnie uprawianie jednego i drugiego. Robię to na zmianę. Przez ostatni rok nie zrobiłem ani jednej nowej fotografii. Czekam. Wkrótce zacznę pracę nad nową książką.

– O czym?

– To będzie, podobnie jak ostatnia – osobisty pamiętnik poprzez fotografie. Każde zdjęcie będzie reprezentować określone, ważne wspomnienie z mojego życia.
Nie mogę odpowiedzieć wprost – o czym jest moja sztuka. Powiedzmy tak – jeżeli ktoś słucha mojego CD i lubi je, bo każdy kawałek jest bliski czemuś w jego życiu, to to nie ma nic wspólnego ze mną. Tak samo jest z moją fotografią.

– Gdzie można obejrzeć twoje prace?

– Na mojej stronie internetowej www.letmeend.com jest około czterdziestu zdjęć, również muzyka i wideo. Pracujemy nad dużą galerią – mam obecnie około 500 fotografii. Mamy też inne plany – sprzedaż fotografii za bardzo niską cenę, ponieważ nie uważam, że sztuka powinna być kosztowna.

– My… to znaczy kto?

– Blisko współpracuję z projektantem mojej strony internetowej Travisem Andersonem i moim gitarzystą Wojtkiem, który jest zaangażowany we wszystko co robię i pracuje bardzo solidnie nad realizacją projektów. A więc chcę sprzedawać fotografie za bardzo niską cenę.

– O ile wiem, w Polsce nie ma tradycji kupowania fotografii.

– Zdziwiłabyś się… Ludzie mnie wciąż pytają, czy mogą kupić moje zdjęcia. Chcę je sprzedawać za… powiedzmy 20 złotych.

– To prawie po kosztach.

– Pieniądze nie mają dla mnie znaczenia. Chcę dawać ludziom to, co kochają. Jeżeli podobają im się te fotografie, to chcę, żeby je mieli. Kiedy umrę, co będzie ważniejsze? Pieniądze na koncie bankowym, czy fakt, że ludzie mają moje fotografie i patrzą na nie?

– Te, które widziałam, są czarno-białe. Czy robisz też kolorowe?

– Czasem. Ale moje kolorowe wyglądają jak czarno-białe. Wolę czarno-białe. One chwytają świat taki, jak wygląda w moich snach.

– Jaką fotografię uprawiasz – tradycyjną (na filmie), czy cyfrową?

– Robiłem tradycyjną fotografię przez pięć lat, potem przez kilka lat cyfrową, a teraz wracam do tradycyjnej. To był tylko eksperyment.

– Jest coś magicznego w pracy w ciemni, prawda?

– Tak. A poza tym wolę ten cały proces, bo na filmie mogę zrobić tylko dwanaście fotografii, więc muszę naprawdę myśleć o tym, co robię. W cyfrowej – fotografuję wszystko, a potem „zobaczę, co mi się udało”.

Pomysł na ten obraz (fotografia na okładce płyty) miałem w głowie od dawna. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że go znalazłem.

– Jakie masz plany? Wiem, że nagrywałeś coś w Nowym Jorku.

– Przyjechaliśmy do Ameryki po to, żeby nagrać „demos”. Mam trzynaście nowych piosenek, tak dobrych, że trudno mi uwierzyć, że to ja je napisałem. Kiedy zakończyłem to nagranie, bałem się. Myślałem, że to niemożliwe, żeby zrobić lepszą płytę. A teraz – myślę, że kiedy ktoś posłyszy moje nowe CD, nie będzie chciał słuchać tego pierwszego.

A to dlatego, że moje życie jest teraz o tyle lepsze; dlatego że mieszkam w Polsce.

Ludzie myślą, że kiedy człowiek jest smutny, tworzy lepszą sztukę. Ale to nieprawda. Kiedy jestem szczęśliwy, zdrowy emocjonalnie, mam jaśniejsze wizje i lepsze pomysły.

– Nagrywasz tylko swoje piosenki, czy także innych kompozytorów?

– Wszystkie są moje. Czasem Matt Nelson, pianista, pomaga mi rozwinąć pomysł na fortepianie. To moje pomysły, ale każdy się do nich przyczynia.
– Jak i kiedy uczyłeś się muzyki?

– Jako dzieciak grałem na bębnach, a w szkole uczyłem się muzyki. To rozwinęło moje umiejętności rytmiczne, przydatne w grze na gitarze. Uczyłem się gry na gitarze, a potem zacząłem studiować kompozycję muzyczną w Columbia College.

Myślałem sobie, że mógł-bym równie dobrze studiować matematykę – dla mnie to było to samo. Nic artystycznego się tam nie działo. I zmieniłem kierunek na fotografię. Ale przez te dwa lata nauczyłem się dużo teorii muzyki.

A potem pracowałem w Chicago Jazz Ensemble jako asystent producenta, później jako menedżer sceny, jeszcze później – dyrektor produkcji. Spotkałem wielu sławnych muzyków jazzowych, oglądałem 30 do 50 prób i koncertów jazzowych rocznie. To było bardzo interesujące doświadczenie, które wywarło na mnie wielki wpływ i dużo mnie nauczyło. Niestety, to też zakończyło się smutno. Kompozytor Bill Russo umarł, wiele się zmieniło. Odszedłem. W tym właśnie czasie zdecydowałem się wyjechać.
Uważam się trochę za wokalistę ludowego; gram na gitarze akustycznej, wszystko jest bardzo proste.

– Czujesz, że jesteś w Polsce na zawsze, czy tymczasem?

– Nie planuję opuszczenia Polski. I kiedy odwiedzam Amerykę, chcę wracać do Polski. Do domu. To może trudno wytłumaczyć, ale to zdecydowanie jest mój kraj. Poza uczuciami – tam mam konta bankowe, tam płacę podatki… I nie wiem, czy potrafiłbym żyć w Ameryce.

– Znasz polską muzykę i muzyków. Czy jest ktoś, czyją muzykę szczególnie lubisz?

– Jest jeden zespół, który uwielbiam – Myslovitz. Na nasz koncert przyszedł kiedyś Artur Rojek, ich menedżer. Spojrzałem na widownię i zobaczyłem go, widziałem, że koncert mu się podoba. Potem dużo rozmawialiśmy, wymienialiśmy e-maile. On znał moje fotografie, a słyszałem od innych ludzi, że podoba mu się moje CD.

– Spotykasz się z rodziną?

– Byłem z nimi przez parę tygodni w Arizonie, a teraz jadę tam znów. Chciałbym być z nimi dłużej, ale nie wytrzymuję… Jestem bardzo blisko z mamą, ojczymem i braćmi. Dzięki „skype” możemy rozmawiać tak długo, jak chcemy, widzieć się na wideo. Różnica czasu to tylko 6 godzin. Świat jest dziś inny niż kiedyś i robi się mniejszy, coraz mniejszy.

Niedawno w pociągu na trasie Kraków-Warszawa rozmawiałem ze starszą panią. Okazało się, że mieszkała kiedyś w Ameryce i kocha ją. Poczułem się trochę… patriotycznie. Cieszyło mnie to, bo myślę, że teraz tak łatwo Amerykę nienawidzić.

Rozmawiała
Krystyna Cygielska

REKLAMA

2091211743 views
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

REKLAMA

2091212042 views

REKLAMA

2093008502 views

REKLAMA

2091212324 views

REKLAMA

2091212470 views

REKLAMA

2091212614 views