Od wielu tygodni toczy się zażarta debata na temat tzw. ustawy imigracyjnej. Powstała ona w wyniku nieco zakulisowych dyskusji między dziwnymi sprzymierzeńcami: kilkoma wpływowymi politykami republikańskimi i lewicowym skrzydłem demokratycznym, na czele z senatorem Kennedym. Narodził się w ten sposób kompromisowy dokument, który od samego początku wywoływał wielkie emocje.
Niestety jestem prawie w stu procentach pewien, że kompromis ten nigdy nie stanie się prawem. Nie ma żadnego znaczenia to, czy ktoś się z tą ustawą zgadza, czy też nie. Gwoździem do trumny tego zamierzenia jest fakt, iż wypracowane porozumienie, popierane przez normalnie odległych sobie intelektualnie sprzymierzeńców, spowodowało zawiązanie się równie dziwnej koalicji skrajnek prawicy z centrystami. Dość powiedzieć, że powszechnie znany i kontrowersyjny komentator radiowy Rush Limbaugh wygłosił ostatnio niezwykle ostrą krytykę pod adresem prezydenta Busha i wszystkich ‘‘pozornych konserwatystów popierających tę ustawę”.
Żeby było jeszcze dziwniej, z krytyką Rusha natychmiast zgodziło się wielu demokratów, co praktycznie nigdy się nie zdarza. Sprzeciw znacznej części elektoratu republikańskiego wobec ustawy imigracyjnej jest tak gwałtowny i zdecydowany, że w czasie niedawnego spotkania z wyborcami kilku konserwatywnych senatorów popierających ustawę zostało wygwizdanych.
Mimo nacisków Białego Domu i wielu zakulisowych rozmów z opornymi pracodawcami, ustawa imigracyjna w swojej obecnej formie nie ma prawie żadnych szans na zatwierdzenie. Nawet jeśli wydostanie się jakimś cudem z Senatu, w Izbie Reprezentantów sprzeciw wobec tej propozycji jest jeszcze większy.
Skąd bierze się ten zażarty sprzeciw? W zasadzie chodzi o dwie rzeczy: amnestię dla nielegalnych imigrantów i kontrolowanie granic USA. Wściekłość konserwatystów wywołuje to, że ustawa ma umożliwić zalegalizowanie pobytu w kraju 12 milionów ludzi, w czym upatruje się ‘‘nagrodzenie ich” za złamanie prawa. Z kolei bardziej umiarkowani krytycy ustawy wskazują na fakt, że amnestia byłaby do przyjęcia, ale tylko wtedy, gdyby jednocześnie zapewniono całkowitą i skuteczną kontrolę dalszego napływu Latynosów z południa, bo jeśli takiej kontroli nie będzie, dokładnie ten sam problem powstanie za kilka lub kilkanaście lat.
Mimo że spór o ustawę imigracyjną dotyczy oczywiście również Polaków (i wszystkich innych obcokrajowców), których pobyt w USA nie jest uregulowany, wiadomo powszechnie, że propozycja tego aktu prawnego powstała głównie z myślą o Latynosach. Stwarza to niezbyt korzystną sytuację, w której pozostałe grupy etniczne mają stosunkowo niewielki wpływ na toczącą się dyskusję. Z kolei społeczność latynoska, której powinno najbardziej zależeć na zatwierdzeniu ustawy, wydaje się być równie podzielona jak prawodawcy w Waszyngtonie.
W tych warunkach ustawa imigracyjna zapewne zostanie umieszczona w koszyku “do załatwienia później’’, co w żargonie waszyngtońskim jest jednoznaczne ze śmiercią naturalną. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że właśnie nabiera rozpędu prezydencka kampania wyborcza, która z natury rzeczy spycha na plan dalszy wszystko to, co politycznie niebezpieczne i kontrowersyjne.
Biorąc to wszystko pod uwagę, senacka dyskusja o ustawie jest w zasadzie pozoranckim teatrem politycznym, którym nie należy się zbytnio ekscytować. Podobno poza salą obrad niektórzy przeciwnicy reformy imigracyjnej twierdzą, iż w zasadzie nie ma o czym rozprawiać, bo i tak nic z tego nie będzie. Mimo to, dyskusja trwa nadal, a milionom ludzi nadal marzy się dzień, w którym staną się legalnymi mieszkańcami kraju. Niestety na razie są to nadzieje dość płonne. Na rozwiązanie problemu imigracji w USA trzeba będzie niemal na pewno poczekać przynajmniej do roku 2009. Ale jeśli się mylę, chętnie odwołam te prognostyki.
Andrzej Heyduk
Nic z tego nie będzie
-