Nikt nie jest w stanie zaprzeczyć, że prezydent Barack Obama posiada niezwykły talent oratorski. Potwierdził swe zdolności ponownie, wygłaszając bezprecedensowe przemówienie na forum uniwersytetu w Kairze. Posługując się frazeologią, jakiej od dawna nikt nie słyszał z ust amerykańskiego przywódcy, obwieścił światu, a przede wszystkim muzułmanom, iż Ameryka nie zamierza być globalnym hegemonem i patrzy na świat inaczej, niż poprzednia administracja. Wyliczył też kilka zasadniczych problemów, które – jego zdaniem – muszą znaleźć rozwiązanie, ponieważ w przeciwnym razie nigdy nie będzie mowy o globalnej ugodzie i trwałym pokoju.
Obama nie szczędził jednak nikomu słów ostrej krytyki i być może to było najbardziej zdumiewającym aspektem jego wystąpienia. Wychwalał demokrację, zapewniając jednocześnie, iż jej bezpośredni “eksport” z USA do innych kulturowo krajów nie ma sensu. Dał jasno do zrozumienia, że Bliski Wschód pozostawia wiele do życzenia, jeśli chodzi o swobody demokratyczne obywateli krajów arabskich, ale z drugiej strony oświadczył, że Ameryka nie będzie nikomu narzucać “preferowanych” systemów politycznych. Było to więc bezpośrednie wyrzeczenie się zasad, propagowanych przez administrację prezydenta Busha.
Gdy doszedł w swojej przemowie do problemu izraelsko-palestyńskiego, zaskoczył absolutnie wszystkich. W obecności 3 tysięcy muzułmańskich słuchaczy potwierdził tradycyjną przyjaźń USA z Izraelem i przypomniał o tragicznym losie Żydów w czasie II wojny światowej. Z drugiej jednak strony powiedział raz jeszcze – bez żadnych uwarunkowań i zastrzeżeń – że uważa los Palestyńczyków za równie tragiczny i że Ameryka nie godzi się na dalsze budowanie żydowskich osiedli na terenach okupowanych przez Izrael. Tego rodzaju retoryka pod adresem Izraela jeszcze do niedawna byłaby nie do pomyślenia, ponieważ zawsze obleczona była w przedziwny „taniec słów”, bo chodziło o to, by władze państwa żydowskiego za bardzo się nie obraziły lub by nie omdlało z przerażenia żydowskie lobby w Kongresie .
Obama nie oszczędził bynajmniej Palestyńczyków, wytykając im przywiązanie do przemocy jako metody walki o ich prawa. Stwierdził jednak, że nawet radykalny Hamas może posiadać “konstruktywną rolę” w przyszłym państwie palestyńskim, o ile tylko rozstanie się z ekstremizmem, a w szczególności z deklarowaną chęcią usunięcia Izraela z mapy świata. Innymi słowy, prezydent dał raz jeszcze do zrozumienia obu stronom, że pokój wymagać będzie dramatycznych ustępstw, porzucenia nagromadzonych uprzedzeń i stereotypów oraz zerwania z przeszłością. Po raz pierwszy od bardzo wielu lat otwarcie zdefiniował te wymagania zarówno w stosunku do Palestyńczyków, jak i Żydów, stawiając Amerykę ponownie w roli sympatyzującego z obiema stronami negocjatora, a nie stronniczego mocarstwa. Krytyką obdzielił wszystkich po równo, co w oczach świata muzułmańskiego jest zapewne bardzo ważne.
Wszystko to oczywiście tylko słowa. Zdumiewające jest jednak to, jak wiele się zmieniło w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Amerykański prezydent, witany owacją na stojąco w muzułmańskim kraju, mówił do swoich słuchaczy na całym świecie szczerze, może nawet nieco brutalnie, ale jednocześnie nakreślił wizję świata, w którym Ameryka jest wprawdzie nadal wpływowym supermocarstwem, ale działającym na rzecz globalnego pojednania i zwracającym uwagę na niuanse obcych kultur, religii i zapatrywań. Jakże odległe są te słowa od bajdurzenia o „osi zła” oraz czarno-białej segregacji świata na tych, którzy są z nami i tych, którzy są przeciw nam.
Samo to, że Stany Zjednoczone mają ponownie prezydenta, który umie poprawnie mówić po angielsku, jest niezwykle orzeźwiające. To, że mówi z sensem i precyzją stanowi dodatkowy „bonus”. Jeśli jednak ze słów wygłoszonych w Kairze nigdy nie wyniknie jakieś konkretne działanie, świat dojdzie zapewne do wniosku, że w USA wszystko jest nadal po staremu. Trzeba mieć nadzieję, że tak nie będzie.
Andrzej Heyduk