0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Tubajfor

-

2

Tragedia plus czas równa się dobry humor. Ta filozoficzno-życiowa sentencja brzmiała mi wczoraj w głowie, kiedy z kartonem opisanym czarnym flamastrem sterczałem na „przylotach” chicagowskiego lotniska O’Hare. Wyjątkowo czekałem nie na córkę, ciotkę, czy innego członka rodziny. Tym razem sterczałem zawodowo, czekając na Rafała i Agnieszkę oraz ich dzieci – Wiktorię i małego Patryka zwanego Ptysiem. To bohaterowie nowego cyklu „Dziennika Związkowego” pt. „Po lepsze życie. Pierwszy rok w Chicago”. Nowo przybyli imigranci, którzy wylosowali zielone karty i postanowili wszystko postawić na jedną. Bez rodziny na przedmieściach, bez przyjaciół i kumpli zahaczonych na kontraktorkach i w serwisach sprzątających. Pierwszy raz na emigracji. Przylecieli z dobytkiem i przekonaniem, że będzie dobrze. Jak większość z nas.

REKLAMA

Miałem pisać o polityce, ale znów mi nie wyjdzie. Nie pomogło nawet włączenie o godzinie 17 audycji radiowej, która z racji nagromadzenia absurdu jest niewyczerpanym źródłem inspiracji (podziękowania dla autorki). Na nic, po odebraniu świeżo upieczonych Polonusów nie byłem w stanie przestać myśleć o moich własnych początkach. Ja też wylądowałem na O’Hare w czerwcu, 16 lat temu. Dzień był piękny, ale skwar i duchota nieziemskie. Pamiętam wjazd na autostradę i pierwsze wrażenie – jakie to wszystko wielkie i szerokie. Ulice, samochody, sklepy, ludzie. Po latach zdążyłem się przyzwyczaić, teraz jadąc do Europy mam wrażenie, że trafiłem do wioski hobbitów.

Przyleciałem w czwartek, w piątek moja mama wręczyła mi „Dziennik Związkowy” i telefon. Nie rozumiałem treści większości ogłoszeń. Jakie stucco, fascia, co to znaczy „na domek”? Zadzwoniłem. W sobotę rano podjechał mówiący biegle po polsku Słowak. Zawiózł mnie pod jakiś dom, wręczył pas, młotek, gwoździe i wskazał na wąską deskę ustawioną na rusztowaniu. „Właź i bij” – powiedział, wręczając płachtę izolacyjnego styropianu, który kilka minut później zadziałał jak żagiel i prawie zdmuchnął mnie z deski, co tylko wzmogło drżenie moich niezaprawionych w kontraktorce łydek. Boss przewracał oczami i mruczał pod nosem, by w końcu stwierdzić z brutalną szczerością: „Nie nadajesz się”. Na szczęście zaczęło padać i musieliśmy wracać, na obiecane dwie dychy czekam do dziś.

Inne ogłoszenie, inna praca, tym razem u Polaka. Duży, ładny dom w lesie, kompletny remont. Cały poniedziałek sendowania sufitów. Najgorszemu wrogowi szczerze życzę. Po dwóch godzinach byłem gotowy wracać do Polski, ale przeliczyłem sobie na złotówki moją potencjalną tygodniówkę i dalej tarłem gips. Może słyszeliście Państwo radiową reklamę „Dziennika Związkowego”, tę z rozmawiającymi kontraktorami? Jest oparta na faktach. Było tak: Adam, bo tak miał na imię szef, wysłał mnie do garażu po tubajfora. Proszę mi wierzyć, studiowałem to i owo, przeczytałem niemało książek, ale idąc do tego garażu byłem w kropce, nie zdołałem się złapać czegokolwiek w tym poleceniu, by przynieść wymaganą deskę. Wróciłem z kompletem śrubokrętów krzyżaków i kilkoma rodzajami kombinerek oraz głupim uśmiechem. Adam na szczęście wykazał się poczuciem humoru i nie krzyczał. Inna sprawa, że po dwóch tygodniach przestał mi płacić, ale to w sumie była norma.

Wczoraj prosto z lotniska pojechaliśmy na niedalekie przedmieścia, gdzie Rafał, Agnieszka i dzieciaki zamieszkają na poddaszu. Nieźle. Ja wylądowałem w bejzmencie, tak niskim, że stojąc, musiałem się schylać. A w pierwszym wynajętym mieszkaniu karaluchy już pierwszej nocy dały wyraz zadowoleniu z przybycia nowych lokatorów, na powitanie wchodząc nawet do łóżka.

Przez lata wysłuchałem pewnie kilkuset opowieści o amerykańskich początkach. Są podobne i mają wspólny mianownik, w którym odmóżdżająca harówa miesza się z natłokiem nowych miejsc, smaków i smaczków; nadzieja z beznadzieją, a amerykański mit z polonijną rzeczywistością. Niestety nie chce być inaczej – swoje trzeba odpękać, to cena imigracji. To na szczęście już za mną, ale przed Rafałem, Agnieszką, Wikusią i Ptysiem. Rozmawialiśmy przez moment o pierwszych wrażeniach, nadziejach, planach i powodach decyzji o tej radykalnej w czasach otwartej Europy emigracji. Konkluzja jest niestety smutna: Polacy wciąż uciekają z Polski przed nienormalnością: w urzędach, na ulicach, w pracy. Przed powszechną zawiścią, zaciętością twarzy, wiecznie podniesionym tonem głosu, zachłannością i bezdusznością państwa. Nade wszystko – Polak ucieka z Polski przed drugim Polakiem. A następnie okazuje się, że nie może bez niego żyć.

Grzegorz Dziedzic

REKLAMA

2091274368 views
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

REKLAMA

2091274671 views

REKLAMA

2093071130 views

REKLAMA

2091274953 views

REKLAMA

2091275101 views

REKLAMA

2091275246 views