Robert Chesebrough był amerykańskim chemikiem, który urodził się w 1837 r. w Londynie. Istotny wpływ na jego młodość miało wynalezienie przez Polaka, Ignacego Łukasiewicza, lampy naftowej. Młody Robert zajmował się na Brooklynie ekstrakcją nafty z oleju kaszalota i sprzedażą tego paliwa, używanego do oświetlania.
W wieku 22 lat zajrzało mu jednak w oczy widmo bankructwa, ponieważ w Titusville w Pensylwanii odkryto ropę naftową. W tej sytuacji sprzedażnafty pochodzącej z kaszalota była prostą drogą do bankructwa – i trudno dziwić się Chesebroughowi, że postanowił przenieść się do centrum ówczesnego wydobycia ropy naftowej – czyli Titusville. Kosztowało go to wszystkie oszczędności, ale liczył, że jego umiejętności i praca przy ropie naftowej pozwolą mu na dostatnie życie.
Tam spostrzegł scenę, która go zaintrygowała. Pracujący przy szybie robotnicy zbierali z pomp czarną, maziowatą substancję, która nie miała żadnego wykorzystania w wydobyciu ropy, natomiast jej gromadzenie się powodowało częste awarie urządzeń. Owa substancja miała tylko jedną korzystną cechę, wykorzystywaną prywatnie przez obsługujących szyby – posmarowane nią skaleczenia bądź oparzenia szybko się goiły.
To, czego prości robotnicy nie potrafili dostrzec, młody chemik dostrzegł od razu – wyizolowanie substancji, która miała tak zbawienny wpływ na uszkodzenia organizmu, a następnie jej sprzedaż, były prostą i nietrudną drogą do osiągnięcia celu, który wszak przywiódł Chesebrougha do Titusville – wzbogacenia się na ropie naftowej.
Robert pobrał próbki tej substancji, zwanej “rod wax” i wrócił w zacisze swego laboratorium na Brooklynie. Po kilku miesiącach udało mu się wyodrębnić substancję, która wyglądała jak jasny żel. Nie wiedział jeszcze, że jest to mieszanina węglowodorów, głównie dokozanu (C22H46) i trikozanu (C23H48), ale potrafił już określić jej właściwości fizyczne. Były one bardzo ciekawe – substancja ta topniała w okolicach temperatury ciała ludzkiego, dzięki czemu ma konsystencję żelu. Nie miała nieprzyjemnej właściwości olejów roślinnych lub zwierzęcych, ponieważ nie gniła, a do tego nie miała żadnego zapachu. Była prześwitująca i nierozpuszczalna w wodzie.
Teraz pozostały już tylko dwa problemy – trzeba było sprawdzić, czy substancja działa, a potem ją sprzedać. Chesebrough potrzebował kogoś do testów, ale nie dysponował ochotnikami, a zadawanie ran żonie i dzieciom byłoby co najmniej dyskusyjne – nawet w tamtych czasach. Podjął zatem, dla dobra nauki, trudną decyzje i zaczął wypróbowywać maź na sobie. Zadawał sobie przeróżne rany cięte, powodował oparzenia ogniem i kwasem, po czym smarował rany i z radością patrzył na błyskawiczne gojenie się.
Krążył wokół placów budowy i gdy tylko jakiś robotnik kaleczył się, proponował mu darmową kurację swym żelem. Gdy wszyscy potraktowani specyfikiem szybko i zdrowo, bez infekcji, wylizywali się z ran, miał dowód na jego działania. Był najwyższy czas na nadanie mu nazwy i rozpoczęcie sprzedaży. W tym niestety momencie pewna jest tylko ostateczna nazwa produktu – wazelina. Nie wiadomo natomiast, czy pochodzi ona od niemieckiego słowa wasser (woda) i greckiego elacon (olej), czy też raczej od tego, że przechowywał ją w żoninych wazach do zupy i po prostu dokleił końcówkę wyrazu, kojarzącą się z medycyną “ina”.
Najpierw Chesebrough próbował zachęcić do kupna darmowymi próbkami lekarzy i aptekarzy – ale nikt się nie skusił. Zdecydował zatem o rozpoczęciu kampanii marketingowej wśród klientów końcowych. Proces sprzedaży był prosty i spektakularny. Na publicznych pokazach okaleczał się nożem, ogniem i kwasem, smarował rany wazeliną, a następnie pokazywał wszystkim, jak zagoiły się poprzednie rany.
Rozdawał darmowe próbki, dzięki czemu setki użytkowników mogło przekonać się o innych zastosowaniach wazeliny – chroniła ona nawet metalowe części przed korozją i meble przed kurzem, była także wykorzystywana do czynności intymnych. I gdy tylko obdarowanym darmowymi próbkami skończył się szczupły zapas wazeliny, natychmiast zamawiali kolejne. W 1872 r. Chesebrough uzyskał patent na wazelinę, a w 1874 r. sprzedawana była już w tempie jednego słoika na minutę. W 1878 r. była przebojem wystawy paryskiej. Jej odkrywca stał się człowiekiem bogatym, a wazelina stała się cudownym środkiem. To z nią Robert Peary zdobył biegun północy, ponieważ dzięki wazelinie nie doznał odmrożeń w niskich temperaturach.
Najlepszym dowodem na zbawienny wpływ wazeliny był sam Robert Chesebrough (pomijając oczywiście jego demonstracyjne samookaleczenia). Gdy zachorował na zapalenie opłucnej, kazał się wysmarować wazeliną od stóp do głów – i wyzdrowiał. Do końca życia jadł on dziennie jedną łyżeczkę wazeliny i dożył pięknego wieku 96 lat. Złośliwi twierdzą, że gdyby nie wazelinowa dieta, to dożyłby setki.
Wkrótce firma rozrosła się na cały świat. W 1955 r. połączyła się z zakładami kosmetycznymi Ponda, a w 1987 r. została kupiona przez Unilever. Natomiast dzisiaj już wiadomo, że wazelina nie jest żadnym cudownym remedium na wszelkie rany – nie ma wpływu na sam proces gojenia ani nie ma efektów leczniczych. Natomiast jej cudowne działanie, jakie obserwował Chesebrough, było skutkiem szczelnego osłonięcia rany warstwą wazeliny, która jednocześnie nawilżała ranę i uniemożliwiała dostęp do niej zarazkom i wdarcie się zakażenia.
Odkrycie w Titusville
-