Zawsze fascynowali mnie starsi ludzie.
Nie chcę powiedzieć staruszkowie, bo to określenie ma pejoratywny wydźwięk – a szkoda. Swoją drogą może warto starać się odczarowywać to pojęcie nadając mu nową, lepszą jakość?
*
Nie wiem, czy na jakimkolwiek innym etapie życia jest w nas, ludziach, tak silna potrzeba i chęć dawania. I na to dawanie otwartość.
Kiedyśmy dziećmi – głównie, wręcz egocentrycznie, bierzemy.
Kiedyśmy młodzi – zaczyna pojawiać się potrzeba dawania, ale branie ciągle jest w przewadze.
Wiek średni przynosi świadomość, że dobrze jest szukać równowagi.
Nie wiem tego na pewno – jeszcze nigdy nie miałam dziesiąt lat – ale wnioskuję, że to czas pewności, że z dawania można czerpać, czyli brać. I można mieć z tego wielką radość.
*
Któregoś dnia Wojtek Sawa, reżyser, przeczytał w czasopiś-mie „The Economist” artykuł, w którym udowadniano, że ludzie, którzy mimo utrudnień towarzyszących postępującemu upływowi czasu utrzymują relacje towarzyskie, którzy nie przestają być społecznie użyteczni, żyją zdrowiej i dłużej.
Miejscem niemal wzorcowym pod tym względem jest Floryda. To właśnie tam część ludzi przenosi się na emeryturę.
Maryna i Edward Sawa, po zaprzestaniu działalności jako chicagowscy restauratorzy, przenieśli się do Sarasoty. Wielu ich tutejszych znajomych ostrzegało: Po co tam jedziecie?! Zostańcie tutaj, tutaj wszyscy was znają, macie swój krąg znajomych, przyjaciół, rodzinę. A tam? Tam są „leśne dziadki”, którym już nic – poza zabiegami rehabilitacyjnymi i narzekaniem – nie chce się robić. Zestarzejecie się tam!
Nie posłuchali. Pojechali. I nie żałują. Mają ogromny krąg znajomych i przyjaciół, którzy w najmniejszym stopniu nie przypominają „leśnych dziadków”.
Dwa lata temu urządzili w Sarasocie wielkie przyjęcie z okazji sześćdziesięciolecia (!) swojego ślubu.
*
Czekali na nas stojąc w otwartych drzwiach jasnego domu.
Maryna Sawa, niewysoka ładna kobieta, upięte blond włosy, zielona, właściwie groszkowa sukienka, białe klapki na koturnie, na szyi drobne białe korale, jedna z rąk ubrana w zielone i białe kółka bransoletek, wypielęgnowane dłonie zakończone karminowymi paznokciami. Żywe, bystre oczy, przed którymi chyba trudno ukryć nawet najmniejsze kłamstewko. Robi wrażenie osoby, która jest nastawiona na działanie, i to już, teraz, natychmiast. Gotowam się założyć, że w jej słowniku nigdy nie funkcjonowało słowo „zaraz”. Nadal nie funkcjonuje.
Edward Sawa, ciemnowłosy mężczyzna z niesamowitym spokojem wypisanym na twarzy, w oczach, w ruchach. Ciepły. Otwarty.
Oboje radośni, gościnni, serdeczni. Lwowiacy.
Pięknie nakryty stół, z dbałością o najdrobniejszy szczegół, wszystko perfekcyjnie dobrane i podane. To nie tylko lata doświadczeń zebranych w biznesie restauracyjnym, który każde z nich prowadziło, to przede wszystkim to, że oboje są estetami. Nie ma u nich powszednich, szybkich śniadań, obiadów czy kolacji. Każda pora i dzień dobre są na ucieszenie się jedzeniem podanym tak, że syty staje się głodny, a rozmowom prowadzonym przy stole dodana jest jeszcze jedna jakość.
*
Jest w tych ludziach coś fantastycznego – zaraźliwa radość życia. Spotykają się często, rozmawiają codziennie przez telefon, bawią się, wymieniają myśli, dyskutują na temat świeżo przeczytanych artykułów czy książek. I bardzo sobie nawzajem pomagają. Żyją pełnią życia, mimo podupadania na zdrowiu. Ale czymże jest to – naturalne przecież – podupadanie przy wielkiej sile ducha. Bo o każdej z osób, które udało się nam tam poznać, można powiedzieć – wielki, silny duch, wielka radość i chęć życia, i dążenie do jakości.
*
Edward Sawa, rocznik 1921, czyli pokolenie Kolumbów.
Stracił ojca, kiedy miał dziewięć lat, mama zmarła po wybuchu II wojny światowej. Prawą rekę rozerwał mu szrapnel. AK-owiec.
W 1963 roku wyjeżdża z żoną i dziećmi – Jagusią i Wojtkiem – do Chicago, do brata. Ciężko pracują. Po roku – dzięki pomocy przyjaciół i życzliwych ludzi – otwierają delikatesy, a w jakiś czas później restaurację „Warszawianka”, która staje się miejscem spotkań ludzi kultury i sztuki. Edward staje się producentem sztuk teatralnych, współzałożycielem i współwydawcą tygodnika społeczno-politycznego „Polonia”.
*
– To wielka radość gościć was wszystkich tutaj – mówi Edward Sawa. – Jestem głęboko wdzięczny Bogu za te sześćdziesiąt lat życia z kobietą, którą kocham i z którą się przyjaźnię.
Maryna głaszcze swojego mężczyznę po twarzy…
Po powrocie z przyjęcia śpiewamy długo w noc – piosenki lwowskie, wojenne, harcerskie, sięgamy nawet do arii operetkowych. I tak nam wszystkim do siebie blisko…
Dwa dni później Edward Sawa przechodzi poważną operację. Żona i dzieci są z nim w szpitalu, ja zostaję w domu z zadaniem odbierania telefonu, który do wieczora nie milknie. Dzwonią z całego świata: – Jak czuje się Edzio? Jak długo potrwa operacja? Czy wiadomo już coś więcej? Kiedy lekarze określą stan Edka? Jak to znosi Maryna? Czy coś potrzeba? Kiedy wróci do domu? Czy można już zadzwonić do niego do szpitala?
Przypomniało mi się wówczas, co powiedziała podczas imprezy sześćdziesięciolecia ślubu Sawów Hania Madura, wiceprezes Klubu Polsko-Amerykańskiego: – Nie wiem, czy wiecie, że Edzio to człowiek, który zna wszystkich Polaków od samego Lwowa aż po odległą Australię. Ilekroć wspominam kogoś, prędzej czy później okazuje się, że Edzio go zna.
*
Zafascynowała mnie jego opowieść o… krokach. Tak, krokach. Zwyczajnych krokach, jakich odgłosy towarzyszą każdemu z nas codziennie – kroki po chodniku, schodach, korytarzu, po domu. Zastanawiamy się kiedykolwiek, zwiastunem czego są lub mogą być?
Edward Sawa uważa, słusznie zresztą, że te kroki to dobry materiał na scenariusz filmowy. Może kiedyś… Wojtek?
Pierwszy odgłos kroków jaki pamięta, to kiedy matka zbliżała się do jego dziecięcego łóżeczka.
– To były kroki zwiastujące wszystko co najlepsze, samo dobro i ciepło – mówi.
Najgorsze kroki mają związek z czasem okupacji.
Kroki dudniące po nieskazitelnie czystym korytarzu instytutu, w którym był karmicielem wszy.
I kroki pewnego gestapowca, wchodzącego do pokoju, w którym młody Sawa był torturowany. Przywiązany do krzesła, zakrwawiony i cały mokry (kiedy mdlał, oprawcy wylewali na niego wiadra wody), trząsł się z zimna i strachu.
– Nagle usłyszałem zbliżające się kroki podkutych butów. Gestapowiec mniej więcej w moim wieku, w idealnie skrojonym mundurze, podszedł i zapytał, czy mi zimno. Kiwnąłem głową. Podniósł kołnierz mojej koszuli, włożył mi do ust papierosa, przypalił go. Pomyślałem wówczas, że gestapowiec, a jednak ludzkie z niego chłopisko, oby takich więcej. I wtedy kazał przenieść mnie do swojego gabinetu. Tam dobitnie pokazał mi, jak bardzo ludzkie z niego chłopisko…
*
Jest Edward Sawa nie tylko posiadaczem daru żywego opowiadania historii przeróżnych, jest też posiadaczem jeszcze jednej, niezwykle cennej i rzadko występującej cechy – potrafi słuchać. I stara się usłyszeć, co drugi człowiek ma do powiedzenia.
Choruje ostatnie dwa lata. Ciężko choruje. Cierpi. Walczy. Walczy z niemożnością chodzenia, i podnosi się. Walczy z niemożnością mówienia, i mimo wszystko składa słowa w zdania. Walczy z niemożnością oddychania, i boleśnie chwyta powietrze. I ciągle uważnie słucha tego, co mówi Maryna, Jagusia, Wojtek, Basia, Krysia i wnuki, które zjeżdżają ze świata. Charakterystyczna dla Sawów jest wspólnota, a właściw
ie wspólność – bycia, życia, przeżywania, doznawania.
Momenty bólu – kiedy toczy ból, bezsiły – kiedy nie widać poprawy, smutku – kiedy można tylko głaskać drżącą dłoń.
Momenty radości, kiedy Edward znowu chce, żeby mu czytać poezje, książki, ogląda strony internetowe, zdjęcia, śpiewa kolędy i frywolne piosenki, siada do stołu.
I tak jest do ostatniego dnia.
*
Edward Sawa odszedł w trakcie snu 2 stycznia 2008 roku
Radość dawania
-