„Rewolucja” kongresmana z Teksasu, Rona Paula, nie przybiera na sile. Przeciwnie, jest niepokojąco cicha.
Republikański kandydat na prezydenta, uwielbiany przez studentów, wojskową młodzież i libertarianów milczał przez ostatnie 18 dni ubiegłego miesiąca. W tym miesiącu uczestniczył tylko w jednej imprezie kampanijnej. Nie znaczy to jednak, że zwija żagle. Po prostu zwalnia tempo. Nigdy nie zależało mu na zwycięstwie. Zawsze twierdził, że chodzi mu o coś więcej, niż o głosy delegatów i nominację.
Paul plasuje się na szarym końcu wśród czterech pozostałych kandydatów GOP-u na prezydenta. Nie odniósł zwycięstwa w żadnym z 38 prawyborów i caucusów i uzyskał głosy zaledwie 55 delegatów. Nie przerwie kampanii, ponieważ uważa, że musi skłonić wyborców do zadawania pytań w sprawach istotnych, a kandydatów do poruszania tematów ważnych dla Amerykanów.
W przeciwieństwie do innych kandydatów nikt nie wywiera na Paula nacisków, by przerwał kampanię. Być może dlatego, że nie stanowi dla Mitta Romney żadnego zagrożenia i nie przeszkodzi mu w uzyskaniu nominacji przed konwencją GOP-u. Może pozwolić sobie na kontynuację wystąpień bez narażania się na wezwania partyjnych liderów do odejścia.
Paul nie ma nic do stracenia. Kampania wyborcza pozwala mu na głoszenie tego, w co wierzy. Opowiada się za likwidacją Federalnej Rezerwy i wycofaniem amerykańskich wojsk z Afganistanu, staje w obronie swobód obywatelskich.
Brak gotówki nie pozwala mu na opłacanie kosztownych reklam i zmusza do rozpowszechniania swoich opinii poprzez udzielanie wywiadów lokalnym stacjom radiowym.
Konserwatywni działacze przyznają, że swym przesłaniem Paul uaktywnił wielu ludzi wcześniej politycznie niezaangażowanych.
(FN – eg)